Archiwum: rok 2018

 2023  2022  2021  2020  2019  2018  2017  2016  2015  2014  2013  2012  2011  2010  2009  2008  2007  2006  2005  2004  2003  2002  2001  2000  1999  1998  1997  1996  1995  1994  1993  1992  1991  1990  1989  1988  1987  1986

Rok 2018 - XXXII sezon artystyczny

Hanna Banaszak


Recital Hanny Banaszak
z zespołem muzyków.
Muzycy: Andrzej Mazurek, Zbigniew Wrombel i Jacek Szwaj.

1 grudnia 2018

 

Fot. Agata Preyss

 

Strona internetowa Hanny Banaszak

 

Hanna Banaszak – pogoda ducha i alikwoty

 

Według Alfreda Hitchcocka dobry film to taki, który rozpoczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie. Recital Hanny Banaszak rozpoczął się pojedynczymi dźwiękami klawiszy i strofą Wisławy Szymborskiej, a potem – potem było już tylko lepiej.

Hanny Banaszak przedstawiać po pierwsze nie trzeba, po drugie nawet nie wypada. Już po pierwszej piosence publiczność zgotowała jej długie, szczere brawa. Hanna Banaszak to artystka – jak wielu spośród klubowych gości - z kategorii „od zawsze”. Mało znana poetka, mało znana kompozytorka, mało znana fotografka – skromnie przedstawiła się sama w Brugg.

Wprawdzie na scenie wciąż eksperymentuje i coraz głębiej zapuszcza się w muzyczne poszukiwania, ale cały czas jest rozpoznawalna na pierwszy rzut oka i na pierwszy rzut ucha. W każdym kolejnym wcieleniu jest lepsza, dojrzalsza, smaczniejsza. Aleksander Bardini twierdził, że Hanna Banaszak jest jedną z niewielu artystek, która nie śpiewa piosenek jako takich, tylko wyśpiewuje siebie w piosence. Potrafi śpiewać wszystko – od jazzu przez piosenkę kabaretową do poezji śpiewanej. Śpiewała poezje Kochanowskiego, Szymborskiej, Norwida, Brodskiego, Różewicza, Okudżawy, brała na warsztat muzykę Mozarta, Vivaldiego, Gershwina, Ellingtona, Metheny’ego... Na wskroś współczesna, a jednak taka trochę nie z tego świata. Spójna, konsekwentna, perfekcyjna, z wielkim szykiem i klasą. Niesamowity głos i ogromna radość ze śpiewania. Na początku koncertu lojalnie ostrzegła, że po dwóch piosenkach dostanie zadyszki...

Zazwyczaj w tym miejscu wypada również wspomnieć o muzykach towarzyszących artystce na scenie. Właściwie to nawet nie było tak, że Hannie Banaszak towarzyszył ZESPÓŁ. Powiedziałabym raczej, że wystąpił zespół, w którym wokalistką była Hanna Banaszak. Na scenie w Brugg dawno nie było takiej mnogości instrumentów. Nastrój nieprawdopodobny, prawdziwe muzyczne misterium – czarowanie szmerem, grzechotem, bębnami, kontrabasem, dzwonkami i innymi instrumentami, których nazw pewnie nawet nigdy nie słyszałam. Do tego jeszcze jeden instrument – GŁOS. Na scenie trzech wspaniałych muzyków: Andrzej Mazurek, Zbigniew Wrombel i Jacek Szwaj. Jedna z klubowiczek opisała to tak: dobre wspólne granie, w którym każdy ma swoją przestrzeń, a wszystkich czuje się razem.

Hanna Banaszak ma głos jak dzwon. Jak dzwonek, jak całe mnóstwo rozedrganych dzwonków, trąbek, harf, fletni i saksofonów. I robi z tym głosem, co tylko chce. Miałam wrażenie, że ma w gardle jakąś tajemniczą przerzutkę czy filtr na strunach głosowych, który powoduje, że głos brzmi za każdym razem inaczej i błyszczy co rusz to innym kolorem. Basia Młynarska powiedziała mi potem, że jej mama nazywała ten fenomen alikwotami. Nasza klubowa pianistka, Agnieszka Bryndal, usiłowała mi później w przystępnych słowach wyjaśnić, czymże są te tajemnicze alikwoty. Niewiele z tego zrozumiałam, i dlatego nadal utrzymuję, że musi być jakiś rozszczepiacz głosu – bo przecież niemożliwe, żeby TAK śpiewać. - A teraz zaśpiewam Państwu trąbkę – powiedziała Hanna Banaszak. I zaśpiewała trąbkę. Muzyka nie zawsze potrzebuje słów. W wokalizach Hanny Banaszak jest miłość, radość, gniew, rozpacz. I spektakl budowany dialogiem między wszystkimi tymi instrumentami. Pytania i odpowiedzi, flirt i kłótnia, wzloty i wyhamowania.

Repertuar koncertu dobrany był bardzo starannie. Na początku piękna pieśń ze słowami Wojciecha Młynarskiego Stoję na Tobie Ziemio. Potem były standardy jazzowe, bossa, teksty poetyckie i trochę staroci, na które czekałam najbardziej. W każdej piosence ta sama życzliwość, łagodność i pogoda ducha – jak w tej:

Bo ja,
pogoda ducha twa,
gdy potrzebujesz mnie,
po prostu zjawiam się.

To mnie
wymyślił dobry Bóg,
byś przez to życie złe
z nadzieją przebrnąć mógł.

Jest taka piosenka Hanny Banaszak z tekstem Jonasza Kofty, którą od lat mam w głowie i która zawsze wywołuje we mnie tę samą refleksję. Przejmujące, głębokie, rozpaczliwe wołanie o miłość – Samba przed rozstaniem, jedna z najpiękniejszych piosenek o miłości, jaka kiedykolwiek powstała. Zakochiwałam się w życiu wielokrotnie, mniej lub bardziej szczęśliwie, ale nigdy chyba aż tak, żeby powiedzieć – zostań, zrobię wszystko, tylko bądź. Czekałam na tę piosenkę dzisiejszego wieczoru długo – i dopiero teraz, po raz pierwszy, po tylu latach z tą piosenka przyszło mi do głowy – a może to jednak nie o zwykłe rozstanie chodzi? Może to nie rozstanie – a śmierć..?

Bądź, zostań jeszcze chwilę, moment
Płonę, płonę, płonę, płonę...
Zimnym ogniem czarnych słońc
Nie, nie możesz teraz odejść
Popatrz listki takie młode...

Wszystko jedno, alikwoty czy rozszczepiacz głosu. Zawsze zazdrościłam Jerzemu Czubakowi jego wojaży po wielkim świecie. A dziś... niech tam sobie Jerzy Czubak lata po tych obu Amerykach i niech nam zazdrości. Na co człowiekowi Ameryka, skoro tu, w małym kinie w Brugg, dzieją się takie rzeczy...

W kalendarzu spektakli na przyszły rok znalazłam zapowiedź, że Hanna Banaszak zaśpiewa w Brugg ponownie 14 września 2019, z okazji 10-lecia patronatu firmy Amcor. Liczę na to, że Jerzy Czubak znowu poprosi o Sambę przed rozstaniem.

Niezatapialna. A zadyszki ani śladu...

Izabela Burger

 

Beata Ścibakówna, Jan Englert


Kabaret romantyczny „Beniowski” - Juliusza Słowackiego.

Scenariusz i reżyseria: Jan Englert.
Wykonawcy: Beata Ścibakówna i Jan Englert.
Oprawa muzyczna: Marek Stryszowski.

20 października 2018


Fot. Marka Stryszowskiego: Piotr Nadolski

 

Jan Englert na Wikipedii
Beata Ścibakówna na Wikipedii
Marek Stryszowski

 

W ramach obchodów Jubileuszu stu lat od odzyskania niepodległości przez Rzeczpospolitą Polską
premiera poematu Juliusza Słowackiego "Beniowski" współfinansowana była przez
Senat Rzeczypospolitej Polskiej
i Stowarzyszenie "Wspólnota Polska".

 

Beniowski, czyli żeby język giętki…


Izabela Burger: Beniowski, czyli żeby język giętki...

- Chodzi mi o to, żeby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa – pisał Słowacki w Beniowskim. W życiu czasem jednak chodzi również o to, żeby język giętki nie wyrażał wszystkiego, co ta głowa pomyśli. Żeby głos myślom nie kłamał. Głowę trudno zmusić do uległości – jak już coś pomyślała, to nie może tego od-myśleć. Język giętki ma natomiast wybór: powiedzieć – czy nie powiedzieć? Wszak król, jaki jest, każdy widzi...

Miała być premiera, specjalnie dla publiczności w Brugg wyreżyserowana przez Jana Englerta, przemyślana, dopieszczona trąbką i saksofonem Marka Stryszowskiego.
Miała być.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Jest to moja pierwsza recenzja klubowa, w której usiłuję powstrzymać palce przed napisaniem tego, co pomyślała głowa. Ze względu na sympatię dla Klubu, dla Basi Młynarskiej, na szacunek dla jej dokonań, gustu artystycznego i wyczulenia na kłamstwo pozostawiam wyżej puste miejsce. Niech tam sobie będzie wymowne milczenie zamiast recenzji. Myślę sobie, że lepiej dla nas wszystkich będzie, jeśli się w ten język, w te palce ugryzę...
Słowacki wielkim poetą był - choć nie należy do moich ulubionych wieszczów. Bez wątpienia Jan Englert wielkim aktorem jest. Nie ma sobie równych w przenoszeniu na scenę tekstów naszych romantyków, choćby i tych zupełnie niescenicznych. Tym razem jednak nawet saksofon i trąbka nie pomogły. Jan Englert jest jednym z moich ulubionych aktorów i już nim pozostanie. Szkoda tylko, że pewnych rzeczy nie da się od-zobaczyć.

A na zakończenie westchnę sobie jeszcze cichutko Słowackim – Smutno mi, Boże...

Izabela Burger

 


fot. J. Czubak

 
 

Jerzy Sosnowski


„Literatura, literatura...”
spotkanie z pisarzem, publicystą,
laureatem nagrody Kościelskich (2001)

Jerzym Sosnowskim

i Jego twórczością.

22 września 2018


Fot. Barbara Ahrens-Młynarska

Jerzy Sosnowski na Wikipedii
Blog Jerzego Sosnowskiego

Popołudnie literackie z Jerzym Sosnowskim

Spędził u niej trzy letnie tygodnie. Przyjechał tak trochę w ciemno, choć wcześniej jakoś tam między nimi zaiskrzyło. Rozgościł się na sofie w salonie, pod pejzażem nadniemeńskiego dworku i zegarem babci Cecylii. W jej życiu też się rozgościł. I choć na początku nie było wcale pewne, czy ona jest gotowa na to, żeby przed nim powyciągać wszystkie historie ze swojego życia, a on na to, żeby z literatury mimo-wszystko-wciąż-fikcyjnej wejść w biografię, taką najprawdziwszą, z pulsującym pod cienką skórą krwiobiegiem – to dość szybko okazało się, że dobrze im się rozmawia. Więc rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali – i powoli oswajali siebie wzajemnie. Ona wyciągała stosy rodzinnych zdjęć, bibelotów i historii, które chciała uchronić od niepamięci – ale również te, o których latami starała się zapomnieć. Nagrali ponad 60 godzin rozmów - wesołych i niewesołych, o rzeczach ważnych i o błahostkach. On słuchał, pytał, nagrywał. Rozumiał, kiedy mówiła dość. Były i takie momenty, kiedy głos jej się łamał i prosiła o przerwę w nagraniach. Fragmentów rozmów można posłuchać na blogu Jerzego Sosnowskiego – są tu opowieści z dzieciństwa, anegdoty o kolegach ze studiów w PWST, o plackach ziemniaczanych cioci Neli, jest lwowska piosneczka o duszce, co poleciała do Hameryki…

A potem on wyniósł się z sofy, zabrał ze sobą te godziny nagrań i zaczął przysyłać kawałki kolejnych rozdziałów. Czekała na nie z niecierpliwością, czytała takie jeszcze ciepłe, prosto spod klawiatury. Tak powstawała powieść Życie nie tylko snem. Trochę biografia, trochę spowiedź, trochę księga życiowych przychodów i rozchodów. Zapis przyjaźni.

O Jerzym Sosnowskim słyszałam od Basi Młynarskiej tyle, że gdy pojawił się na spotkaniu klubowym 22 września, miałam wrażenie, że znam go doskonale od dawna. Charyzmatyczny, przystojny, diablo inteligentny, czyli dokładnie taki, jakim opisywała go Basia. Badacz i krytyk literatury, nauczyciel, literat, publicysta, który na życie zarabiał głosem – sam nie potrafi określić, z którą rolą najbardziej się utożsamia. Poszedł na polonistykę, bo miał zamiar pisać książki (– To tak jak ja – szepnęła mi koleżanka z fotela obok), ale polonistyka skutecznie go z tych ambicji wyleczyła (- To tak jak mnie – szepnęłam koleżance), gdy się okazało, że wszystko, co dobre, dawno już napisano. Magiczny, irracjonalny przypadek (przypadek?) sprawił, że Jerzy Sosnowski uwierzył, że musi zacząć pisać, tu i teraz, bo ma swoją sprawę z Kołobrzegiem do wyjaśnienia. Jego pierwsza powieść, w zamyśle moralitet z elementami erotycznymi, najzupełniej przypadkiem (przypadkiem?) stała się bestsellerem. Nie lubię pojęcia bestseller – wszyscy czytają, wszyscy kupują, wszystkim smakuje – jak biała bułka z kremem czekoladowym, żeby się zbytnio przy gryzieniu nie natrudzić. Z założenia nie kupuję książek opatrzonych banderolą Bestseller. Potem przyszły kolejne powieści, tym razem już - na szczęście - nie bestsellerowe. Jedna z jego książek wpadła mi w ręce kilka lat temu. Pożyczyłam od koleżanki. Dla Haneczki – głosiła dedykacja na pierwszej stronie. – Fajny facet, tak w ogóle – powiedziała Haneczka. Mądra, błyskotliwa proza, dopieszczona językowo i warsztatowo, dziejąca się jak gdyby poza czasem. Jerzy Sosnowski przyznaje, że jego pisanie wzięło się z traumy przemijania. Jest w nim coś z małża – wpada mu czasem w sam środek coś ostrego, więc jak małż otacza to historią i unieszkodliwia perłową substancją słów. W jego powieściach nie ma niewolniczego trzymania się czasu. Czas jest kategorią względną, płynną, przeplata się przyszłość z przeszłością, rzeczywistość z wyobrażeniem, jawa ze snem, wspomnienie z marzeniem. Wszystko z przymkniętymi oczami, jakby się działo na krawędzi zasypiania i nagłego rozbudzenia, kiedy dokładnie nie wiadomo, czy to już sen, czy jeszcze rzeczywistość.

Sowy śpią w dzień. To skoro śpią w dzień, to może i śnią w dzień? A skoro one śnią w dzień, to nasza jawa jest snem sów, prawda? A jawę sów my z kolei śnimy, kiedy nocą kładziemy się spać? (J. Sosnowski, Sen sów)

Powieść o życiu, snach i nie-snach Barbary Ahrens-Młynarskiej to historia misternie utkana przez narratorski duet. W zalewie wydawnictw pseudobiograficznych w stylu Wszystko na sprzedaż książka Jerzego Sosnowskiego zadziwia taktem. Nie jest upaprana wścibstwem biografa-sensata. Nie ma w niej jawnego gapienia się i sprzedawania chodliwych ciekawostek. Ta książka, mimo że bardzo szczera i intymna, jest przykładem sztuki, jak pisać o kimś tak, żeby nie pokiereszować jego bliskich, a samego bohatera nie zmuszać do żenujacego ekshibicjonizmu – bo przecież takie prawo rynku, ludzie to lubią, ludzie to kupią…

Premiera powieści Jerzego i Basi pt. Życie nie tylko snem miała miejsce 18 kwietnia br. Dawno tak bardzo nie czekałam na żadną nowość. Zamówiłam z wysyłką. A że wysyłkę realizowała moja ulubiona Poczta Polska, to – jak Kubuś Puchatek - im bardziej zaglądałam do skrzynki, tym bardziej książki tam nie było. Na szczęście wkrótce ukazała się wersja elektroniczna książki. Ta papierowa dotarła do mnie dopiero wtedy, kiedy już dawno powieść przeczytałam i zdążyłam zapomnieć ją na tyle, żeby zapragnąć ją jeszcze raz przeczytać. Jeśli ukaże się audiobook, to również go kupię – pod warunkiem, że czytał będzie swoim brązowym, zamszowym głosem radiowca Jerzy Sosnowski.

Haneczka miała rację. Fajny facet, tak w ogóle.

PS. Na zakończenie słówko od Jerzego Sosnowskiego – z pozdrowieniami dla wszystkich klubowiczów!

Gdy do Brugg zjechałem wczoraj
(południowa była pora)
nieco mnie męczyła trema,
że artystów wielkich nie ma,
tylko jest Sosnowski solo,
a w Brugg wszak artystów wolą.
Tak myślałem o piętnastej;
czując, że kołnierzyk ciasny,
lecz życzliwość publiczności,
która kocha Basi gości
uczyniła dzień CZAROWNYM,
co zaświadcza tu niegodnym
swym podpisem pisarz - z mediów -
przedzierzgnięty nagle w medium
przeuroczej Basi M.
Wielkie dzięki. Jeszcze CHCEM
!

Izabela Burger

 

Piotr Machalica


Piotr Machalica
„Mój ulubiony Młynarski.”

Michał Walczak - gitara, tamburyn, aranżacje
Krzysztof Niedźwiecki - gitara, walizka vel stopa
Paweł Surman - trąbka, akordeon, instrumenty perkusyjne

2 czerwca 2018

Fot. Arkadiusz Wiedeński

Piotr Machalica na Wikipedii

Mój ulubiony Machalica


Mój ulubiony Machalica

 

Koncerty są jak podróże – różne. Bywają koncerty z gatunku Pojechałam i wróciłam. Ale są też koncerty pt. Pojechałam i nie mogę wrócić. I mimo że fizycznie wróciłam, to w głowie emocjonalny jetlag, a kieszenie pełne kamieni z podróży. Wróciłam – a jeszcze nie wróciłam. Taki był właśnie koncert Piotra Machalicy Mój ulubiony Młynarski. Długo nie mogłam z niego wrócić.

Ciężko mu było wybrać piosenki do tego koncertu, choć od wielu lat zbierał się do tego, żeby zrobić recital złożony tylko z piosenek Wojciecha Młynarskiego. Przez całe swoje życie zawodowe związany był z tymi piosenkami, setki ich znał na pamięć, tylko jakoś ciągle brakowało mu odwagi na cały recital w hołdzie Mistrzowi. Namówiło go do tego trzech młodych muzyków z Częstochowy – i tak powstał Mój ulubiony Młynarski na dwie gitary, trąbkę i akordeonik. W programie znalazły się te piosenki, które Piotrowi Machalicy najgłębiej w duszy grały i te, bez których, jak twierdzi, jego życie byłoby ugorem. Wyznał, że bardzo bał się tych piosenek, które śpiewał sam Młynarski. Pewnie każdy wykonawca tekstów Młynarskiego tego właśnie się boi – zmierzyć się z piosenkami, które są najbardziej młynarskie. Jeżeli jednak ktoś powinien śpiewać Młynarskiego, to właśnie Piotr Machalica. Wzruszający, ciepły, mądry, dojrzały. Idealny wręcz do płaczu i do śmiechu, czyli do osławionych trzech elementów Młynarskiego. Miękkogłosy, miękkooki, charyzmatyczny, a wraz z nim trzech młodych muzyków z niebywale wielką energią: Michał Walczak, Krzysztof Niedźwiecki i Paweł Surman. Nie ma nieśmiertelnego derflowskiego fortepianu. Są za to dwie gitary z tętniącym, hiszpańskim temperamentem, trąbka i coś, co lubię najbardziej, a czego mało na scenie ostatnio – prawdziwy akordeon i najprawdziwszy akordeonista, który przyznał, że na akordeonie nauczył się grać specjalnie dla Mojego ulubionego Młynarskiego. Koncert zaczął się partią na trąbce i już wiedziałam, że z tej podroży ciężko mi będzie wrócić.

Bożenki siwieją, a piosenki Młynarskiego nic a nic się nie starzeją. Mało tego – w nowym wykonaniu zyskują drugą, trzecią, kolejną młodość. Recital Mój ulubiony Młynarski składał się ze starych i nowych piosenek – z tych refleksyjnych i z tych wesołych. Z tych, które zna cała Polska od kilku pokoleń i z tych mniej znanych. Ciepły, charyzmatyczny głos Piotra Machalicy i fenomenalna aktorska interpretacja sprawiały, że każda piosenka stawała się odrębnym przedstawieniem – dramatem, kuplecikiem, scenką rodzajową. Na początku była...

taka piosenka, taka ballada
Co byle czego nie opowiada,
Bo słów jej szkoda, bo krew nie woda
Bo nagli czas…

A potem były te piosenki, które Piotrowi Machalicy towarzyszą od zawsze: Moje ulubione drzewo, Daj des, Bynajmniej, Tango Desperado, Alkoholicy z mojej dzielnicy, Ballada o dwóch koniach, Najpiękniejszy list miłosny, Nie ma jak u mamy, Róbmy swoje... I nie tylko piosenki. Były również słynne śpiewane-nieśpiewane felietony Młynarskiego, były anegdoty, było również Smutne miasteczko, które od ponad 30 lat uparcie nie chce się zdezaktualizować. Szczęki i pięści zaciśnięte zupełnie po młynarskiemu...

Teksty Młynarskiego cenię za wiele rzeczy. Długo mogłabym wymieniać. Za przenikliwość, humor, trafność, za hiperbole i zdolność wydobywania z polszczyzny tego, co w niej najpiękniejsze. Ale największa ich siła tkwi w życzliwości do ludzi, tych najzwyklejszych: do wszystkich sympatycznych panów Waldków, Zdzisiów, Żorżyków, klientów baru Smakosz, do Bożenek, Mariolek i kasjerek z prowincji... W Piotrze Machalicy jest ta sama życzliwość wobec świata. Nie pasuje do krzykliwych czasów, łatwych piosenek, łomotu multimediów i tandetnych festiwali. Pasuje do mądrych, znakomitych, przenikliwych tekstów. Do swojego ulubionego Młynarskiego. Niektórym podchodzą wolne numery, a mnie podchodzi Machalica...

To był mądry, potrzebny wieczór. - Lepiej nam jest żyć, gdy spostrzeżemy, że to, co proste, może być głębokie, że to, co cholernie zabawne, może być jednocześnie bardzo mądre – napisał o piosenkach Młynarskiego nasz niedawny gość, Jerzy Bralczyk.

Mój ulubiony Machalica z moim ulubionym Młynarskim u mojej ulubionej Młynarskiej w moim ulubionym Brugg. Czego chcieć więcej? Żal tylko, że Mistrza z nami nie było.

A może był..?

Izabela Burger
 

Piotr Machalica w Bruggu 2018

Fot. Karolina Rutecka

 

Jerzy Bralczyk


Profesor Jerzy Bralczyk
„O sztuce wystąpień publicznych.”

7 kwietnia 2018

Fot. Adam Mikołajczyk

Blog Profesora Jerzego Bralczyka
Strona internetowa Jerzego Bralczyka

Izabela Burger: Jerzy Bralczyk, czyli po co komu polonista?


Izabela Burger:

Jerzy Bralczyk, czyli po co komu polonista?

- A taki na ten przykład polonista. Co to za zawód?

- Polskiego uczy. Wszyscy umiom, a on uczy?

Przypomniał mi się dialog prowadzony przez dwóch panów na ławeczce pod wiejskim sklepem w pewnym polskim serialu. Bo co to za zawód? – polonista? “Polonista – to nie zawód, lecz hobby. Polonistą być nie życzę nikomu” – zaczyna swój List w sprawie polonistów Andrzej Waligórski. Bo aktor, wiadomo; zaśpiewa, zatańczy, coś do śmiechu wydeklamuje, Hamleta jakiegoś zagra... Pisarz coś mądrego napisze, pianista zagra, śpiewak zaśpiewa. A polonista?

Pierwszym gościem Klubu Miłośników Żywego Słowa w 32. sezonie artystycznym był profesor Jerzy Bralczyk, Naczelny Polonista Rzeczypospolitej: ekspert językowy, wykładowca, osobowość telewizyjna i radiowa, specjalista od języka mediów, reklamy i polityki. Człowiek, przed którym polszczyzna nie ma tajemnic. A Polacy interesują się swoim językiem – i to zainteresowanie odróżnia nas od innych nacji. Pytamy, drążymy, ciekawią nas kwestie poprawności i kultury języka, tropimy i piętnujemy błędy, często też oceniamy ludzi (szczególnie tych z przestrzeni publicznej) przez pryzmat języka, jakim się posługują. Chyba tylko w Polsce tak popularne są różnego rodzaju programy i publikacje poprawnościowe. Profesor Jerzy Bralczyk już po raz trzeci był gościem Klubu, tym razem z wykładem pt. O sztuce wystąpień publicznych. Oczekiwałam zatem wykladu, wygłoszonego ex cathedra i najeżonego terminologią. Wykładu nie było. Terminologii też nie. Było za to wystąpienie kogoś, kto językiem posługuje się w sposób mistrzowski i czyni go wartością samą w sobie – wystąpienie o tym, jak występować, słowa o słowach. To nie był popis krasomówczy, ale mądre i sympatyczne wystąpienie o tym, jak mówić, żeby nas słuchano z przyjemnością. “Każdy z nas - z wyjątkiem (…) prof. Jerzego Bralczyka – używa słów nieprzemyślanie, bezkarnie i niewdzięcznie; tymczasem marzyłoby się, abyśmy robili to choć lekko przemyślanie, karnie i wdzięcznie” – pisze Michał Ogórek we wstępie do książki pt. 1000 słów. Jak to jest, że jednych mówców słuchamy z przyjemnością nawet, jeśli się z nimi nie zgadzamy, a inni drażnią nas i nudzą, mimo że w sprawie zasadniczej mamy takie same opinie. “W sztuce mówienia największą sztuką jest ukrycie faktu, że to sztuka”– powiedział prof. Bralczyk. Wg niego najważniejsze jest to, żeby mówić nie sobie a muzom, ale żeby mowić DO kogoś . “Umiejętność przekonującego mówienia bywa postrzegana jako zwodnicza , mająca na celu manipulację, a nie prezentowanie prawdy” – uważa Profesor. Jeśli stosuje sztuczki retoryczne, to zaraz je zdradza. Jeśli manipuluje słuchaczem, to potem pokazuje, jakie są zasady tej manipulacji. Twierdzi, że głosem trudniej kłamać niz słowami, bo głos jest bliżej myśli. Przemówienie to nie tylko tekst - to również (a może przede wszystkim!) głos, dykcja, gest, mowa ciała. Słowa łatwiej zaplanować i łatwiej nad nimi zapanować niż nad własnym ciałem. O polszczyźnie opowiada z pasją, zarówno o jej historii, jak i przyszłości czy zagrożeniach. A opowiedzieć o polszczyźnie tak, żeby słuchacze śmiali się w głos – to dopiero jest sztuka!

Za najwybitniejsze dzieło literatury polskiej uważa Pana Tadeusza, zaraz po nim – polski przekład staroruskiego Słowa o wyprawie Igora Juliana Tuwima. Rozsmakowany jest w słowie, widać, że sprawia mu przyjemność rozcieranie słów na podniebieniu, wykręcanie ich do ostatniej kropli smaku. Bez znaczenia, czy występuje przed publicznością, czy przy kawiarnianym stoliku recytuje Szymborską lub oryginalne staroruskie wersy. Nie piętnuje błędów językowych z wyżyn swojej profesorskiej katedry, nie wyśmiewa, nie grzmi z pozycji autorytetu. Wszak językoznawca ma taki wpływ na język, jak meteorolog na pogodę. Dlatego właśnie Profesor stara się jedynie wyjaśnić mechanizm powstawania tych błędów i uważa, że tylko błąd dostrzeżony i zrozumiany może być poprawiony i wyeliminowany. Przyznaje, że lubi siermiężny język propagandy PRL-u. Lubi również słuchać tych polityków, którzy mówią najgorzej i uważa, że im właśnie polszczyna dużo zawdzięcza – o wiele więcej uczy nas zły przykład niz dobry.

Gdyby w polskiej przestrzeni publicznej było więcej takich Bralczyków, Polska nie byłaby pewnie ani lepsza, ani ładniejsza. Ale na pewno ładniejsza byłaby nasza polszczyzna i na pewno bardziej byśmy się dzięki temu w tej naszej polskiej przestrzeni publicznej lubili.

Więc zamieszczam na końcu listu

Ja, satyryk, błazen i ladaco,

Zdanie proste: - Kocham polonistów!

Rozwinięcie zdania: -

... bo jest za co!

(Andrzej Waligórski, List w sprawie polonistów)


Izabela Burger