Archiwum

 2024  2023  2022  2021  2020  2019  2018  2017  2016  2015  2014  2013  2012  2011  2010  2009  2008  2007  2006  2005  2004  2003  2002  2001  2000  1999  1998  1997  1996  1995  1994  1993  1992  1991  1990  1989  1988  1987  1986

Rok 2024 - XXXVIII sezon artystyczny

Zbigniew Zamachowski

 
Zbigniew Zamachowski
Jubileusz 40-lecia pracy artystycznej.

Przy fortepianie
Roman Hudaszek

7 września 2024
 

Zbigniew Zamachowski | Fotografia: Archiwum prywatne

Strona Internetowa Zbigniewa Zamachowskiego -->
Zbigniew Zamachowski na facebooku -->
Zbigniew Zamachowski na Wikipedii -->

 

Roman Hudaszek | Fotografia: Archiwum prywatne

Kompozytor i aranżer, pianista, artysta muzyk, pedagog. Urodzony w Myślenicach, obecnie woj. Małopolskie. Wychował się w rodzinie z muzycznymi zainteresowaniami. Ukończył Państwowe Liceum Muzyczne w Krakowie w klasie organów. W 1976 roku wystąpił z rodziną w programie telewizyjnym Studia 2 „Muzykujące rodziny”. W 1979 roku rozpoczął zawodowo pracę muzyka; został kierownikiem muzycznym grupy wokalnej „Familia”, dla której komponował i aranżował repertuar, z którą odbywał sesje nagraniowe i występował na konkursach i festiwalach muzycznych w kraju i zagranicą. W roku 1983 ukończył studia w Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, kierunek kompozycja i aranżaqcja. W następnych latach pracy zawodowej prowadził grupę ‘Familia” oraz był kierownikiem muzycznym programów estradowych. Współpracował z wieloma wokalistami polskiej sceny muzycznej, m.in. Ireną Santor, Krystyną Prońko, Renatą Danel a także z Orkiestrą PR i TV Katowice Jerzego Miliana, z czeskim Big Bandem Gustawa Broma, z Orkiestrą Zbigniewa Górnego oraz Big Bandem Aleksandra Maliszewskiego.
W latach 1987-1988 prowadził zespół instrumentalny w recitalu Zbigniewa Wodeckiego i Zdzisławy Sośnickiej, który był prezentowany zarówno w kraju jak i zagranicą /USA, Kanada/. Prowadził również zespoły instrumentalne, współpracując z Ireną Jarocką, Andrzejem Rybińskim, Bogusławem Mecem, Elżbietą Adamiak i innymi artystami polskiej sceny muzycznej.
Od roku 1992 rozpoczyna działalność pedagogiczną; w latach 1992- 97 pracował na Wydziale Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach na stanowisku młodszego wykładowcy. W okresie 1992-2008 pracował jako instruktor muzyczny w Nyskim Domu Kultury, gdzie założył i prowadził Nyskie Studio Piosenki. Był współzałożycielem i prowadzącym Młodzieżowy Teatr Muzyczny „Fantazja. Od 1992 do 1994 roku w Margoninie /woj. Wielkopolskie/ prowadził wakacyjne ogólnopolskie warsztaty wokalne, które odbywały się pod patronatem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. W latach 1993-2007 był dyrektorem artystycznym Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Dziecięcej i Młodzieżowej w Chodzieży. Podczas festiwalu prowadził warsztaty wokalne. W latach 2006-2015 prowadził klasę wokalną Ogólnopolskich Warsztatów Muzycznych w Chodzieży.
Od 1995 roku rozpoczyna współpracę z polską sceną kabaretową, m.in. z Rudim Schuberthem, z reżyserem Krzysztofem Jaślarem, Grupą MoCarta oraz kabaretem Elita. Był także kierownikiem muzycznym kabaretowych programów estradowych i telewizyjnych. Od 2005 roku pracuje w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Nysie, w której założył i nadal prowadzi Akademicką Scenę Muzyczną. W 2007 roku rozpoczął współpracę z polskimi aktorami w ramach recitalu „Przyjaciółki”, z Katarzyną Jamróz, Katarzyną Zielińską oraz Grupą MoCarta. Od 2008 roku nawiązuje współpracę z warszawskim Teatrem Syrena i prowadzi zespoły wokalne i instrumentalne w spektaklach: Powróćmy jak za dawnych lat, Zamach na MoCarta, Śpiewnik Pana Wasowskiego /współpraca z chórem Uniwersytetu Warszawskiego/, Dzieci z Bullerbyn.
Od 2011 roku jest kierownikiem muzycznym i pianistą w recitalu Zbigniewa Zamachowskiego. Aranżował utwory z repertuaru aktora m.in. dla Filharmonii Krakowskiej, Filharmonii w Łomży, Orkiestry Collegium F w Poznaniu oraz Filharmonii Częstochowskiej. Od 2015 roku współpracuje z warszawskim teatrem „Capitol”, będąc kierownikiem muzycznym i prowadząc zespół instrumentalny w spektaklu „ZUP 2 – Rozstania i powroty”. W 2018 roku uczestniczył z Grupą MoCarta w nagraniach do recitalu Katarzyny Pakosińskiej /Teatr Kamienica w Warszawie/.
Od 2005 roku jest członkiem Stowarzyszenia Autorów i Kompozytorów ZAiKS. Skomponował muzykę do piosenek dla wielu polskich artystów, m.in. Ireny Santor, Zdzisławy Sośnickiej, Zbigniewa Wodeckiego, Zbigniewa Zamachowskiego, współpracując z Jonaszem Koftą, Wojciechem Młynarskim, Justyną Holm i innymi. W roku 1996 został wyróżniony Odznaką Honorową „ Za Zasługi Dla Miasta Chodzieży”, w roku 2013 Honorowym Orderem Zasług dla Powiatu Nyskiego „Promereor” oraz w 2018 roku Medalem Komisji Edukacji Narodowej.
W roku 2008 uczestniczył w tworzeniu Instytutu Jazzu Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nysie. W 2015 roku powołany na stanowisko zastępcy dyrektora Instytutu Jazzu a od września 2020 roku na dziekana Wydziału Jazzu.

Roman Hudaszek na Wikipedii -->

Izabela Burger: Zbigniew Zamachowski, czyli niech nam siada!


Absolutnie boski

Shrek Wołodyjowski

Lek na wszystkie nasze troski

Zbigniew Zamachowski!

 
Artystę na miarę Zbigniewa Zamachowskiego powinno się anonsować na scenie w taki właśnie sposób, w jaki czyniła to Grupa MoCarta. Przedstawiać go po pierwsze nie da rady, bo nie wiadomo, od czego zacząć, po drugie – nawet nie wypada. Artysta tak wielu talentów, że trudno się zdecydowac, który z nich ważniejszy. Debiutował w 1981 roku w filmie Wielka Majówka, jeszcze jako student, i od tamtej pory nie schodzi ani z ekranu, ani ze sceny. I oby długo jeszcze z nich nie schodził. Określany często jako jeden z najpopularniejszych i najwszechstronniejszych aktorów swojego pokolenia, choć sama nie do końca się z tym stwierdzeniem zgadzam – bo „jeden z” sugeruje, że artystów pokroju Zamachowskiego jest w jego pokoleniu więcej. Otóż, Mili Państwo, NIE MA. I po ostatnim recitalu w Brugg jestem tego najzupełniej pewna. Aktor do wszystkiego. Ma na swoim koncie rewelacyjne role zarówno komediowe, jak i dramatyczne, jest tak samo genialny w głównych rolach, jak i drugoplanowych. Ma jeden z najbardziej rozpoznawalnych w Polsce głosów. Trudno wyobrazić sobie Shreka, Garfielda czy Stuarta Malutkiego mówiącego innym głosem.

Gdy się jest na scenie od ponad 40 lat, to trzeba to uczcić. Jubileuszowy recital Zbigniewa Zamachowskiego od kilku lat cieszy się niesłabnącą popularnością. Jak się żenić, to się żenić, a jak czcić, to czcić – i w ten właśnie sposób na scenie w Brugg Zbigniew Zamachowski wystąpił ze swoim jubileuszowym recitalem po raz 240. Wyjątkowa, wysmakowana, dowcipna podróż sentymentalna przez cztery sceniczne dekady, wypełniona znakomitymi tekstami w mistrzowskiej interpretacji. Wciąż dokładnie nie wiadomo, czym jest piosenka aktorska i czy w ogóle należy ją uznać za gatunek sam w sobie. Różni teoretycy teatru i muzyki strzępili na ten temat pióra i klawiatury, a piosenka aktorska ciągle umyka definicjom. Piosenka może być ładna, brzydka, górska, morska / jak ją aktor śpiewa, musi być aktorska – śpiewał z tej sceny kilka lat temu Krzysztof Tyniec. Najprościej rzecz widział Wojciech Młynarski – piosenka aktorska jest wtedy, kiedy aktor gra, że śpiewa.  Na scenie w Brugg Zbigniew Zamachowski grał, że śpiewał, grał, że tańczył, grał, że grał – i robił to wszystko z ogromnym wdziękiem, pasją i zacięciem. Od ponad 10 lat towarzyszy mu na scenie Roman Hudaszek - pianista, aranżer, kompozytor, kabareciarz, który wcześniej pracował ze Zbigniewem Wodeckim, Ireną Jarocką, Jackiem Cyganem, Bogusławem Mecem. Od pierwszych dźwięków słychać, że obaj panowie od lat razem grają, że grają i że sprawia im to ogromną przyjemność. 

Wyższy niż w rzeczywistości i przystojniejszy niż w rzeczywistości, Zbigniew Zamachowski sam przedstawił się najlepiej swoją autorską piosenką pt. W małym miasteczku – piosenką o nim samym i o Brzezinach pod Łodzią, skąd pochodzi. Sam ją napisał, sam zaśpiewał, sam sobie zaakompaniował. Artysta Totalny. Niezmiennie zachwycają mnie małe miasteczka, które na zawsze w nas pozostają i które przez całe życie w sobie hołubimy – takie właśnie jak to, gdzie czasem pada i woda cieknie do butów i gdzie mali ludzie, ciepło ubrani na zimę, chodzą do pracy, marzą o cudzie 

W programie recitalu znalazły się zarówno autorskie piosenki Zbigniewa Zamachowskiego, jak i teksty Wojciecha Młynarskiego, Jeremiego Przybory, Jerzego Wasowskiego, Agnieszki Osieckiej i innych. Tak jak malował pan Chagall jest dla mnie piosenką Na zawsze – w wykonaniu Zbigniewa Zamachowskiego staje się kilkuminutowym arcydziełem i perełką piosenki aktorskiej. Płynie ze sceny Głos, Gest, Magia i szary smutek tamtego marca. I jest jak zawsze na klubowych recitalach - coś z dramatu i coś z kabaretu. Nikt tak przekonująco jak Zamachowski nie wyśpiewa pieśni Przybory Bo we mnie jest seks – niech drżą wszyscy amanci i niech się uczą, jak być gorącym jak samum

Jest jednakowo perfekcyjny niezależnie od tego, czy na scenie towarzyszy mu pełen skład muzyków, kwartet smyczkowy czy samotny pianista. Równie chętnie i z ogromnym wdziękiem akompaniuje sobie sam  – gra (lub gra, że gra) na czym popadnie i co mu pod rękę podejdzie: w równym rządku czekają na swoja kolej cymbałki, prosty drewniany flet, okaryna, trójkąt, grzechotki. W uroczy sposób przerabia swoje braki w atuty – gdyby był wyższy, nie zagrałby Wołodyjowskiego. Chwytów na gitarę zna zaledwie kilka, ale przyznaje, że lubi na niej grać, bo dzięki swej kamuflującej formie ma korzystny wpływ na ogląd sylwetki. Z Romanem Hudaszkiem stanowią doskonały duet – cały recital jest rozmową starych dobrych przyjaciół, którzy rozumieją się w pół słowa i rewelacyjnie się uzupełniają. Wplata opowieści o Brzezinach, skąd pochodzi, o Łodzi, gdzie studiował i o Warszawie – bo choć warszawiakiem czuje się napływowym, to walca Bal na Gnojnej śpiewa jak najprawdziwszy chłopak z Czerniakowa.

Absolutnym hitem recitalu był jednak Baranek – piosenka z tekstem Stanisława Staszewskiego z niewielkim udziałem Adama Mickiewicza, wykonana tak kunsztownie, że niemal jubilersko. Jeśli ktoś miałby wątpliwości, że piosenka aktorska jest odrębną dziedziną sztuki wokalnej, powinien doświadczyć Baranka w wykonaniu Zamachowskiego. Doświadczyć! – nie tylko posłuchać czy zobaczyć. Jak gorąca może być miłość, jak występna może być dziewczyna i jak cudnie bieży baranek – ach! jak on bieży! – nikt nigdy nie przedstawił tego tak sugestywnie, jak zrobił to Zamachowski. Sam wieszcz Adam nie przypuszczałby, że jego baranek będzie kiedykolwiek tak bieżyć, motylek tak latać, a zielony badylek tak wdzięcznie temu wszystkiemu towarzyszyć. Publika dzielnie wspierała zarówno artystę w śpiewaniu, jak i baranka w bieżeniu.

Każda piosenka w wykonaniu Zamachowskiego była miniaturowym przedstawieniem. Magda Umer twierdzi, ze piosenka to taki mikroświat, w którym splatają się liryka, epika i dramat. Zamachowski pięknie miesza te trzy elementy w idealnych proporcjach, łącząc je z doskonałą techniką wokalną i genialnym warsztatem aktorskim. Niezależnie od tego, czy jest to lekka piosenka Osieckiej, biesiadne śpiewki warszawskiej ulicy, pieśń Nohavicy czy jego autorski pomysł na Fragile Stinga – wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Do tego jeszcze niezapomniany hit radiowej Trójki Kobiety jak te kwiaty – i czegóż chcieć więcej..?  Nawiązuje świetny kontakt z publicznością i najzwyczajniej na świecie po prostu daje się lubić. Bezpretensjonalny i życzliwy takim specjalnym rodzajem życzliwości, która bierze się z instynktownej sympatii do świata.  Wesoły, ale nie wesołkowaty - taki sobie zwykły-niezwykły chłopak z sąsiedztwa w krótkich spodniach i koszulce Radia Nowy Świat, z papierową torbą pełną zakupionych po drodze płyt winylowych. 

Na zakończenie pozwolę sobie jeszcze na drobną dygresję. Kilka lat temu, zaraz po koncercie wspomnianego wyżej Krzysztofa Tyńca, trafiłam na koncert mojego naj-naj-najulubieńszego Artysty w filharmonii w moim rodzinnym Mieście. I pomimo tego, że zarówno Miasto, jak i Artystę kocham miłością odwieczną i ogromną, to poczułam się zagubiona. Za wielka ta filharmonia, za dużo ludzi, obcasy za wysokie, Artysta jakby z innego, odległego świata zza grubej szyby. Przyzwyczaiłam się do tej małej, sielskiej Szwajcarii, gdzie krok zawsze wolniejszy, kołnierzyk miększy i czasu jakby więcej. Parę dni po recitalu Zbigniewa Zamachowskiego w Brugg, gdzie się człowiek tak cudnie napił i nadyszał polszczyzny, kultury i humoru w najlepszym wydaniu – trafiłam na występ Gwiazdora Polskiego Kabaretu w amfiteatrze. I poczułam, że ani kultura kulturze, ani humor humorowi nierówny. Amfiteatr pełen, Gwiazdor na scenie na przemian chichocze i rechocze w głos z własnych żartów, widownia rechocze równie ochoczo, klepiąc się wzajemnie po plecach. Piwo wesoło się pieni w plastikowych kubkach, basy wdzierają się pod żebra, przydałaby się jeszcze sterta grillowanej darmowej karkówki. Występ był bardzo udany, Gwiazdor stwierdził, że takiej publiki jak w Mieście to nigdzie indziej na świecie nie ma i że lowju-oll-forewer – publika zachwycona, bo do Gwiazdora to się żaden kabareciarz obecnie w Polsce nie umywa – a ja się zastanawiałam, czy to mnie poczucie humoru i wyobrażenie dobrej zabawy siadło, czy za sprawą Klubu przywykłam już do innego poziomu artystycznego. 

Dziś po raz kolejny na łamach klubowych dziękuję Basi Młynarskiej za to, że mi siadło. Niech mi dalej siada na zdrowie.

Niech nam wszystkim siada.

Niech żyje Shrek Wołodyjowski!

Izabela Burger

Anna Maria Jopek

 
Anna Maria Jopek
wokalistka, pianistka, kompozytorka, zdobywczyni 15 płyt złotych i platynowych.

Robert Kubiszyn
kontrabasista, gitarzysta basowy.
 
8 czerwca 2024

Duet Anna Maria Jopek i Robert Kubiszyn | Foto: Kasia Stańczyk

Anna Maria Jopek w duecie z wirtuozem gitary basowej Robertem Kubiszynem tworzą narrację skrajnych muzycznych doświadczeń. Z jednej strony bardzo intymnego spotkania z muzyką, z drugiej energetycznego i przestrzennego grania bez ograniczeń. Brzmienia i kolory jakimi dysponują muzycy szybko każą zapomnieć o tym że to tylko dwoje ludzi, dźwięk potrafi urosnąć do takiej tekstury i nasycenia. Od szeptanej ballady po progresywny folk — można spodziewać się wielu zaskoczeń, ale przede wszystkim ciasnego, bezpośredniego spotkania z głosem Ani i wirtuozerią Roberta, w bliskości której nie da się doświadczyć w wielkich salach koncertowych.

 

Anna Maria Jopek | Foto: Kasia Stańczyk

Anna Maria Jopek - ur. 14 grudnia 1970 r. w Warszawie. Jako dziecko solistów zespołu Mazowsze dorastała w świecie sztuki. Jej artystyczny i zarazem ludowy charakter odcisnął znaczące piętno na wrażliwości artystycznej wokalistki. W tej estetyce w znacznym zakresie porusza się do dziś. Stylistyczne ramy działalności AMJ tworzą trzy obszary muzycznych doświadczeń: wyniesione z domu zamiłowanie do folkloru, klasyczne wykształcenie muzyczne (absolwentka klasy fortepianu na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina) i miłość do jazzu. Te trzy płaszczyzny występujące w twórczości Jopek w różnych proporcjach, utrzymują jej twórczość w szerokim spektrum stylistycznym, od (zwłaszcza we wczesnym okresie) utworów w konwencji modern popu, przez oryginalne własne kompozycje stylistycznie autonomiczne, po tę część twórczości, którą często określa się dziś jako „contemporary eclectic jazz”. Wspólną cechą wszystkich jej działań artystycznych jest niezwykła dbałość o poziom. Zarówno w warstwie koncepcyjnej, wykonawczo-interpretacyjnej, jak i produkcyjnej. Ten właśnie poziom profesjonalizmu, najwyższy walor artystyczny i nieustanny rozwój doprowadziły do tego, że dziś AMJ ma na swoim koncie (prócz większości najistotniejszych polskich wykonawców) współpracę z takimi gigantami światowego jazzu jak Pat Metheny, Branford Marsalis, Gonzalo Rubalcaba, Makoto Ozone, Richard Bona. Każdy koncert AMJ, którego można być świadkiem jest małym wycinkiem drogi jej rozwoju, którą nieustannie podąża.

Robert Kubiszyn - jeden z najbardziej wszechstronnych i wziętych kontrabasistów oraz gitarzystów basowych tej części Europy. Kompozytor, aranżer, producent muzyczny, realizator nagrań. W jego dyskografii znajduje się ponad 150 albumów. Debiutancki, autorski album "Before Sunrise" okrzyknięto Wydarzeniem Roku i nagrodzono prestiżową statuetką Fryderyka 2011.W ciągu ostatnich lat pojawiał się wielokrotnie w zespole Gregoire Mareta w międzynarodowych trasach koncertowych, gdzie, poza nim, występowali m.in. Jeff “Tain” Watts, Clarence Penn, Kendrick Scott, Marcus Baylor, Federico Gonzalez Pena, Jon Cowherd, John Beasley, Bobby Sparks, Christie Dashiell. Jego wieloletnia współpraca z Anną Marią Jopek (od 2002 roku) zaowocowała nagraniem jedenastu albumów oraz koncertami na najważniejszych scenach świata z największymi artystami sceny improwizowanej, takimi jak: Pat Metheny, Makoto Ozone, Gonzalo Rubalcaba, Branford Marsalis, Gil Goldstein, Mino Cinelu, Dhafer Youseff, Richard Bona. W 2015 roku Robert wraz z Anną Marią stworzyli muzykę do spektaklu Leszka Mądzika “Czas Kobiety” wystawianego w Teatrze Starym w Lublinie, w którym również wspólnie występowali. Zwieńczeniem tej współpracy jest płyta wydana w 2017 roku pod tym samym tytułem. Na stałe Kubiszyn współpracuje także z Krzysztofem Cugowskim, Krzysztofem Herdzinem, Henrykiem i Dorotą Miśkiewicz, Markiem Napiórkowskim, Grzegorzem Turnauem. Jako sideman wystąpił w dziesiątkach nagrań i koncertów dla najważniejszych postaci sceny muzycznej w Polsce i za granicą, byli to m.in. Vinnie Colaiuta, Clarence Penn, Gary Husband, Dean Brown, Takuya Kuroda, Frank McComb, Adam Pierończyk, Tomasz Stańko, Janusz Muniak, Jarosław Śmietana, Zbigniew Namysłowski, Michał Urbaniak, Ewa Bem, Urszula Dudziak, Natalia Kukulska, Anna Jurksztowicz, Mieczysław Szcześniak, Kuba Badach, Krzysztof Napiórkowski.
W jego dokonaniach jako producenta należy wymienić m.in.: Międzynarodowy album Michaela "Patchesa" Stewarta “On Fire” w którym oprócz lidera możemy usłyszeć takie ikony jazzu jak Kenny Garrett, Raul Midon, George Duke, Paul Jackson jr czy Poggie Bell. Jest także współproducentem czterech albumów gitarzysty Marka Napiórkowskiego: ”NAP”, "Wolno", "Konkubinap" nagranych dla Universal Music i "UP" dla V-Records.

Izabela Burger: Anna Maria Jopek – ta od jabłek zielonych


Anna Maria Jopek – ta od jabłek zielonych

Po wiośnie, której nie było, u progu lata, którego też jakoś nie widać – w Brugg zagościła Anna Maria Jopek. – To ta pani od jabłek zielonych? – spytał mój 18-letni syn. Ta sama! - ta od Joszka Brody, od dziur w niebie, od piasku w klepsydrze, Jasnosłyszenia - i od życia, które przecież po to jest, żeby pożyć. Ma na swoim koncie tak wiele osiągnięć, że trudno byłoby wyobrazić sobie polską scenę jazzową bez Anny Marii Jopek. Nagrywała i koncertowała z największymi muzykami (Pat Metheny, Sting, Bobby McFerrin, Nigel Kennedy, Branford Marsalis), występowała na najbardziej prestiżowych scenach świata. Piękna, promienna, charyzmatyczna i elegancka takim szczególnym, ascetycznym rodzajem elegancji, który nie potrzebuje szczególnej oprawy, żeby rozbłysnąć. Towarzyszył jej Robert Kubiszyn – jeden z najbardziej rozpoznawalnych i wszechstronnych gitarzystów basowych i kontrabasistów jazzowych w tej części Europy. Gra z największymi artystami polskiej i światowej sceny improwizowanej. Komponuje, aranżuje, tworzy muzykę filmową i teatralną. Z Anną Marią Jopek tworzą duet doskonały – grają razem od ponad 20 lat, we wspólnym dorobku mają 11 płyt (wiele z nich platynowych) i niezliczone koncerty. Repertuar mają bardzo zróżnicowany – od standardów światowego jazzu, przez evergreeny w nowych aranżacjach, przedwojenne tanga i kubańskie bolera, aż po kompozycje własne i polski folklor w jazzowej oprawie. Sala Odeonu wyprzedana do ostatniego miejsca, Rodzina Klubowa w komplecie, Pani Kierowniczka na posterunku - uśmiechnięta, pastelowa i perłowa. Trzydziesty ósmy rok uprawiania polskiej grządki. Pani Kierowniczce, która jeszcze niedawno odgrażała się, że będzie to ostatni i absolutnie najostatniejszy sezon Klubu, życzymy żelaznego zdrowia, serca jak dzwon, tlenu w postaci Kultury Żywej - i przypominamy jubileuszową laurkę wyśpiewaną dla Niej przez Hankę Śleszyńską - Miało być lat pięć najwyżej, a będzie pięćdziesiąt! 

A na scenie Odeonu – jak u Gałczyńskiego – liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia – i dal...

Na początku nie ma Słów. Jest skrzydlaty, świetlisty Głos i pojedynczo trącane struny kontrabasu. Zaczyna się improwizowane misterium, basowe pomruki i kryształowa, subtelna wokaliza. Anna Maria Jopek rewelacyjnie żongluje głosem – podrzuca dźwięki, podkręca, i jak już-już mają spaść, struny Kubiszyna podbijają je w górę. Taniec na głos i kontrabas trwa, rozpędza się, przycicha, opada i wznosi się znowu. A potem płynnie przechodzi w piosenkę, którą Artystka napisała 16 lat temu dla swojego Ojca, tuż przed Jego śmiercią. Boleśnie prawdziwa i osobista piosenka, która zapiekła mnie w oczy i mokro stoczyła mi się po policzku – wszystko to, czego ja też nie zdążyłam powiedzieć. Puszczam więc w myślach te słowa – Tato, to dla Ciebie - wysoko w przestrzeń, może dotrą...

Tato, powtarzam Twoje słowa
To moje drogowskazy, próbuję nimi żyć
Ja jednak jestem słaba i nie wiem
Czy wybaczysz mi, że taką
Jakiej mnie uczyłeś, nie umiem być
Nie mogę być

Koncert był w dużej mierze improwizowany – ona śpiewa, on wychodzi jej na spotkanie. On gra, ona spotyka go w locie. Zdawałoby się, że nic prostszego. Para idealnie zgranych muzyków, którzy doskonale wyczuwają się nawzajem, wychodzą sobie naprzeciw i widać, że im ze sobą bardzo dobrze. Czasem ona prowadzi w tym tańcu, czasem on. I choć zazwyczaj towarzyszący wokalistce muzyk gra rolę bohatera drugiego planu, to dziś na scenie było inaczej. Piękna choreografia dźwięków, brawurowy taniec z figurami – partnerski duet na głos i gitarę. Nie próbują być na siłę jacyś, uciekają z każdej szufladki. Swoją muzykę robią po swojemu. Nie ma w tej muzyce sztucznego wydumania ani gonienia za standardami światowego jazzu. Zapadło mi się w fotel, i tak mi się zasłuchało, rozkochało...

...A gdybyśmy nigdy się nie spotkali
Minęli na życia tle?
I gdyby nas nic nie łączyło wcale
A wspólny los wahał się?
Na jedną chwilę, ty i ja
Odnajdujemy się
I zwykłe to zdarzenie może odmienić cały świat

Repertuar byl różnorodny: własne kompozycje artystki do jej tekstów i piosenki autorstwa Roberta Kubiszyna, Marcina Kydryńskiego, Marka Napiórkowskiego pisane specjalnie dla niej - Czekanie, Ucisz się, A gdybyśmy się nigdy nie spotkali, Niepojęte i ulotne. Miękkie, liryczne teksty w doskonałej aranżacji, wzbogacone błyskotliwą improwizacją, wyśpiewane bez odrobiny pretensjonalnej egzaltacji, tak typowej dla niektórych wokalistek jazzowych. Oczarowały mnie również polskie ludowe sielanki w skrojonym na miarę jazzującym ubranku, które na nowo wydobywa proste piękno tradycyjnego tekstu. Nie ma w tym jednak ani śladu międzygatunkowej fastrygi, męczących dłużyzn ani udziwnionych dekorów. Efektem są tęskne, czułe, łagodne piosneczki o miłości, bo – jak powiedziała z tej sceny Magda Umer – tylko o niej warto przecież śpiewać. Gdy miesiąc zeszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem - popłynęła wiecznie zielona sielanka o Laurze i Filonie z koszykiem malin pod jaworem, ludowa śpiewka Oj tęskno mi tęskno znana także z repertuaru Mazowsza – o tych dniach szczęśliwych, co jako cień zniknęły, jako wiatr rozwiały, a na deser Dwa serduszka cztery oczy – ukochana piosenka Basi Młynarskiej z dzieciństwa, zadedykowana jej przez Annę Marię Jopek z podziękowaniem za misję i pasję. Same klejnociki w najpiękniejszych – bo prostych - oprawach.

Na Jabłka zielone musiałam czekać aż do bisów. To piosenka z gatunku tych, które – razem z Sambą przed rozstaniem Hanny Banaszak – towarzyszą mi zawsze wtedy, kiedy świat mi się wali i kiedy potem wstaje na nogi. Piosenka, dzięki której wszystkie ostre kanty miękną – zaśpiewana przepięknie, aksamitnie, subtelnie i z zamkniętymi oczami. Za każdym razem budzi we mnie ten sam zachłyst, że tylko teraz i tylko tutaj, i że na inne cuda czekać nie trzeba, bo cuda się dzieją teraz – że trzeba żyć w zachwycie, życie zdarza się raz. 

Jestem piasku ziarenkiem w klepsydrze 

Zabłąkaną łódeczką wśród raf
Kroplą deszczu
Trzciną myślącą wśród traw
Ale jestem
JESTEM

A po koncercie, jak zwykle, były pogaduchy o wszystkim. O Wielkich Nieobecnych, którzy bywali w Klubie i o tych, którzy jeszcze będą. Plany na przyszły sezon artystyczny (ach, cóż to będzie za sezon!) przemieszały się ze wspominkami o młodym Stanisławie Jopku, który przychodził na lekcje solfeżu do Marii Kaczurbiny, ciotki Młynarskich; do tego nie wiadomo kiedy i skąd przyplątał sie oberek gazowniczy W naszej gazowni ze Studenckiego Teatru Satyryków i sztandarowy marsz młodzieży socjalistycznej z lat 50.; potem trochę Hemara, trochę Gałczyńskiego –  jak podczas każdego klubowego wieczoru, coś z dramatu, coś z kabaretu. Normalka.

..I co z tego – myślę sobie potem – że wiosny nie było, a lata nie widać. Że zabłądziłam trochę wśród raf, jak łódeczka z piosenki – i zawiesiłam się gdzieś między tym, co było, a tym, co będzie. I co z tego, że jestem piasku ziarenkiem w klepsydrze - ale JESTEM. Dobrze, że jestem. Kiedyś w końcu przestanie padać - i będzie kolejna wiosna. 

- Fajnie było – powiedział mój osiemnastolatek, jak zwykle dość oszczędnie wyrażający swoje uczucia.

- Było mega – powiedział kolega, który zazwyczaj wykazuje się większą starannością językową i elokwencją, ale dziś mu wyjątkowo słów zabrakło – Meeeega!

Izabela Burger
Brugg, 8 czerwca 2024

 

Anna Maria Jopek w Brugg
Kliknij, by powiększyć.

 

Jarosław Kurski

 
„Czy dziady i dybuki mogą zamieszkać pod jednym dachem?”
Spotkanie z dziennikarzem, publicystą i autorem książki roku 2022

Jarosławem Kurskim.
 
13 kwietnia 2024

JAREK KURSKI
Fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta

 

Izabela Burger: Moje dziady i dybuki

 
... Ja to Żyda na kilometr poznam, tylko spojrzę i wiem. W jednym podwórzu mieszkaliśmy. Żyd, moja droga, jak on rano wstawał, to on najpierw się modlił, a potem spluwał na Polaka na szczęście. W pas się kłaniał, a spluwał, czasem to się nawet nie zdążył człowiek odwrócić. W Stoczku to był jeden taki Żyd bogaty, sklep miał. Kiedyś jak mój tata ubranie potrzebował, tośmy specjalnie do Stoczka pojechali. Mój tata strażak był, ho ho, wtedy to była persona. I tak mu się Żydek kłaniał, ubrania wyciągał, a cmokał, a poprawiał, a zachwalał, z ceny spuszczał, no i tata w końcu to ubranie kupił. Drogie było, pamiętam, wełniane, dwurzędowe. Przyjeżdżamy do domu – okazuje się, że Żyd inne ubranie zapakował. Tak chachmęcił, tak się kłaniał, a zapakował tacie jakieś tanie ubranie, ono się potem strasznie gniotło. Tak to jest, u Żyda kupować. Oni to mają w genach, Polaka oszukać.

...Dajże już spokój z tymi Żydami. Nasza rodzina polska, porządna, katolicka, u nas żadnego Żyda nie bylo. Ja herbowa jestem, przecież wiesz, dziadek majątek nad Niemnem miał, Włóki się ten majątek nazywał, ale zabrali mu po powstaniu. A ci wszyscy Kwiecińscy, Wrzesińscy, Majewscy – to też Żydzi, tylko przechrzczeni. I potem się okazuje, że dziadek to wcale nie był Mieczysław, tylko Mojsze jakiś czy inny Mordechaj. I nazwiska mają od miesiąca, w którym się przechrzcili. I tylko udają Polaków, a takie oczki mają bystre, świdrujące, jak wiertełka, tacy niby uprzejmi, w pas się kłaniają, rączki szanownej pani, nóżki szanownej pani, a jakby mógł, to do gardła by się taki rzucił. Żyda z człowieka nawet chrztem nie wypędzisz. A jak rudy, to też Żyd. U nas w rodzinie ani rudego, ani żadnego Majewskiego nie ma. Gdzieżby tam.

Diament, który moja mama dostała w dniu chrztu od swojej chrzestnej, od lat leżał w pudle z rodzinnymi pamiątkami. Jak zahibernowany dybuk. Półtora karata - jubiler powiedział, że szlif rozetkowy, XIX-wieczny, dziś już niemodny, że ma skazę węglową, zniszczone boki i że wydłubany został z jakiejś większej sztuki biżuterii. Obudziłam dybuka – wyciągnęłam z pudełka i oprawiłam go w złoto przetopione z mojej ślubnej obrączki. Jego skaza jest moją skazą. – To żydowski, babcia ich miała kilka, ten był najmniejszy, bo z bransoletki, to dała chrześniaczce. Ale ja tam nie wiem skąd, nie mówiła. U nas w rodzinie to wszyscy Polacy byli, porządni i wierzący, Żydzi to tam dalej mieszkali – powiedziała ciotka z Podlasia. W miasteczku mojej babci na Podlasiu nie ma już Żydów, choć przed wojną stanowili ponad połowę mieszkańców. Podwórko, przy którym mieściła się bóżnica, zarosło krzakami, w budynku skład materiałów budowlanych, hurt i detal, dostawa gratis. Wywieziono ich do getta w Stoczku, a stamtąd do Treblinki. Są gdzieś jeszcze jacyś nieliczni Kwiecińscy czy Lipińscy, ale dybuki już przepędzone i poskromione, szelest chałatów i śpiewy kantora umilkły. Kiedyś ubogi sztetl, dziś zwykłe miasteczko na Podlasiu, którego mieszkańcy wolą nie pamiętać. Czuję się na tym podwórku tak, jakby mnie też ktoś wydłubał z większej sztuki biżuterii. Tęsknię za Tobą Żydzie – pisał kiedyś na murach Rafał Betlejewski. W Radzyminie, Hrubieszowie, Węgrówcu i innych miejscach wypełnionych podskórnie niechętną pamięcią, uprzedzeniami, poczuciem winy i ciągłego lęku przed tymi, których już nie ma. Dziwny, fantomowy ból. Miasteczko jak setki innych.

...Żyd to cwany jest, potrafi się ustawić. Nawet po śmierci. Jak Żyd umrze, to chowają go na siedząco, w całun zawijają i zakopują. Siedzi sobie w grobie, zamiast leżeć jak Pan Bóg przykazał. Sama widziałam, na własne oczy, bo oni w Stoczku mieli cmentarz. A jak Mesjasz przyjdzie, to w róg zadmie, i wtedy wszyscy ludzie zmartwychwstaną. I zanim Polak w grobie usiądzie, to Żyd już wstanie. Zanim Polak wstanie, to Żyd z grobu wyjdzie. A jak Polak z grobu wyjdzie, to Żyd już w niebie będzie i dla Polaka miejsca nie starczy. Widzisz, lisy przechery, wszystko, żeby Polaka oszukać.

Mam od dziecka taką naiwną teorię, że wszystkie te piosenki, które mi w duszy grają, gdzieś tam sobie istnieją w niebycie, jak nieodkryte ciała astralne. Gdzieś SĄ i gdzieś zawsze były, w ostatecznym kształcie, napisane od pierwszego do ostatniego słowa i dźwięku. Nie trzeba było ich PISAĆ – wystarczyło je tylko ODKRYĆ, ściągnąć z tych chmur i objawić tu na dole. Gdy nauczyłam się czytać, uznałam, że z książkami jest tak samo. Są książki, które czytam i myślę sobie z zazdrością – to ja powinnam je odkryć. To się kluło w mojej głowie, to ja tak myślałam, to ja tak czułam. To miała być MOJA książka. Bohiń Tadeusza Konwickiego, Lala Jacka Dehnela i Rodzinna historia lęku Agaty Tuszyńskiej miały być moje, tylko ktoś mnie uprzedził, ściągnął je przede mną z tego niebytu i uznano go za autora. Dziś będzie o książce, którą też najchętniej uznałabym za swoją. Dybuki Jarosława Kurskiego to MOJE dybuki, najmojsze, a przy czytaniu ogarniał mnie ten sam rodzaj złości – znowu nie zdążyłam, znowu ktoś szybciej znalazł i ściągnął na dół moją (!) książkę. Mam w sobie tę samą pamięć pokoleń i ten sam wstyd-bezwstyd za to, co wydłubuję z zakamarków rodzinnego parkietu. - Bo ja chciałem być kimś, bo ja byłem Żyd, a jak Żyd nie był kimś, to ten Żyd był nikt – śpiewał Jacek Kaczmarski w Historii pewnego emigranta. Powieść Jarosława Kurskiego Czy dziady i dybuki mogą zamieszkać pod jednym dachem to książka o losie rodzin w kraju, w którym żydowskie korzenie wciąż budzą niezdrowe emocje, wstyd i poczucie niższości. – Może stąd dla świata tyle z nas pożytku, ze bankierom i skrzypkom nie mówią „ty Żydku” ...

Od tego mamy cztery ściany i sufit, żeby brudy swoje prać we własnym domu – mawiała Aniela Dulska. Niektóre sprawy najlepiej pozostawić w spokoju i w łaskawym zapomnieniu, wstyd nie jest po to, żeby się z nim obnosić. Bo słowo Żyd jest wciąż obelgą mieloną w ustach od stuleci w nieskrępowany sposób, przykrywaną wstydem, poczuciem winy i lodowatą pogardą. Po co więc wydłubywać brud ze szpar między klepkami domowego parkietu, skoro nikt nawet nie podejrzewa jego istnienia? Żydzi? Jacy Żydzi? U nas w rodzinie żadnych Żydów, niech ręka boska broni... Wszystko zaczęło sie od drobnej jadowitej uwagi dziadka o starozakonnym nosie nowo narodzonego wnuka. Można było puścić uwagę mimo uszu, obrócić ją w żart, ale przekaz był jasny: dziadek WIE. Zna historię rodziny tej gorszej części rodziny, o której się nie mówi. Dybuk po raz pierwszy przeciągnął się w rodzinnym pudle z pamiątkami.

Jarosław Kurski długo woził się z tym dybukiem. A że dybuk za nic nie chciał zamilknąć, musiała powstać ta książka. Anna Kurska przez całe życie bała się polskiego antysemityzmu, zdemaskowania i ujawnienia brudu spomiędzy parkietu, nawet jeśli były to tylko pozornie niewinne wzmianki o starozakonnym nosie jej pierworodnego. Jej dziadkowie brali jeszcze ślub pod chupą, ale umarli jako katoliccy rodzice ochrzczonych dzieci. Jej matka Teodora, przechrzczona Żydówka, wyszła za mąż za Tadeusza Modzelewskiego, polskiego ziemianina z herbem, zyskując dobre bo polskie nazwisko, a tym samym spokój i poważanie. Anna Kurska wyparła tę przeszłość. Im bardziej ciążyła jej ta dziadkowa chupa, tym gorliwiej, z neofickim zapałem, wchodziła w polskość, choć wiedziała, że nieważne, w ilu polskich powstaniach narodowych walczyli jej przodkowie, bo i tak zawsze będą Żydami, Żydkami, pejsatymi Ickami. Ta wrogość jest ogólnopolskim folklorem, elementem narodowej świadomości. Istnieje wszędzie – w dużych miastach i na podlaskiej prowincji. Nie musi rzucać kamieniami ani podpalać bóżnic. Czasem objawia sie tylko w protekcjonalnych komentarzach, pozornie niewinnych, bo przecież ja nic do Żydów nie mam, ale Żyd to Żyd. Anna Kurska przez całe życie nosiła w sobie piętno wykorzenienia. Już nie prawdziwa Żydówka, jeszcze nie prawdziwa Polka. Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, jak to nazwał tow. Wiesław. - Żadnej książki – prosiła syna. Książka ukazała się dopiero po jej śmierci, bo syn postanowił jednak wyzwolić się z piekielnego kręgu zaprzeczania własnemu pochodzeniu i mimo sprzeciwu rodziny (Jarek, przestań ty w końcu z tymi Żydami...) dłubał w tym parkiecie zawzięcie. Rekonstrukcje losów tej gorszej strony rodziny i pisanie o nich stały się dla niego rodzajem terapii odwstydzającej. Napisał tę książkę, bo nie mógł jej nie napisać. Nie chciał, jak matka, wiecznie przemykać pod ścianą i poddawać sie imperatywowi udowadniania, że przecież Polak z niego najprawdziwszy, a nos wcale nie żaden starozakonny. Najpierw postanowił wyciągnąć trupy z rodzinnej szafy, a później wyegzorcyzmować i wypędzić dybuka. Potem zechciał go poznać, a następnie założył, że jeśli go ukocha i opowie o nim wszem i wobec, przyznając tym samym należne mu miejsce, dybuk zamilknie. Okazało się, że nie taki dybuk straszny i że nawet mając 27,5% krwi aszkenazyjskiej, można się uważać za Polaka. Bo Polakiem – podobnie jak Żydem, nawet takim z piątego destylatu – jest się na własnych zasadach.

...Sąsiedzi, nie sąsiedzi. Jak Ruscy do nas weszli, to od razu bimbru szukali. No więc my dalej w pierś się bić, że gdzie tam, towariszczi, u nas bimbru niet, my nie pędzim. A zaraz z tyłu dwóch Żydków z nimi na wozie, ważni tacy. I pokazują palcem, kto bimber ma. Zabrali nam wtedy kilka baniaków, na chrzciny Zygmusia miały być, duże takie, od ciotki Ludwiki, ona wino w nich robiła. Żydków po plecach poklepali i poszli. Jak potem Ukraińcy przychodzili tatę bić, to oni w domu bili, a Żyd stał na czatach. No i tak to z tymi Żydami było.

Rozpoczęliśmy 38. sezon artystyczny Klubu Miłośników Żywego Słowa spotkaniem z dybukami Jarosława Kurskiego i całą masą innych upiorów, strzyg, golemów i podskórnych wrzodów. - Nie mial Pan prawa nie napisać tej książki - skomentował ktoś z publiczności. Każdy ma swojego dybuka, który karmi się kłamstwem, strachem i niewiedzą. Jarosław Kurski, dziennikarz związany z Gazetą Wyborczą, publicysta, w czasach PRL działacz opozycji. A w bezpośrednim kontakcie - skromny sympatyczny człowiek z ogromną wiedzą o współczesnym świecie i jego schorzeniach, erudyta, który nie tylko mówi, ale również uważnie słucha. Dybuków nie trzeba egzorcyzmować, dybuki trzeba zagłodzić. Niedokarmiane zdechną z głodu.

...A te dzieci na macę to swięta prawda jest. Jacka kiedyś złapali, jak był mały. Szczęście miał, bo stary Michalski akurat rowerem wracał, a tu Jacek wrzeszczy i Żydówce się wyrywa, to go zabrał i na rower wziął. Potem mi Jacek opowiadał, ze w tej bóżnicy to taka beczka jest, w środku gwoździami nabita. Z zewnątrz beczka, w środku gwoździe na sztorc. Bo oni nie zabijają tego dziecka, oni chcą jak najwięcej krwi z niego utoczyć, i to dziecko samo umiera, z upływu krwi. I wkładają dziecko do środka, i toczą beczkę, i ta krew uchodzi rynienkami do takiego zbiorniczka. I pieką potem macę. Raz w miesiącu takie dziecko do beczki potrzebne. Jak duże, to może rzadziej, krwi więcej. Ja to się potem bałam po ciemku do domu wracać, a czasem słyszałam krzyki dzieci z tej bóżnicy...

Ze spotkania z Jarosławem Kurskim wracam z książką pod pachą – prezentem dla kolegi, który też od lat egzorcyzmuje swojego podskórnego dybuka. Markowi – kawał swojego życia daruję – napisał w dedykacji Jarosław Kurski. Nad wieczornym Bernem góruje jasna, stumetrowa wieża średniowiecznej katedry Münster. Znana jest tu legenda o czteroletnim Rudolfie z Berna, zamordowanym w XIII wieku przez Żydów, którzy piekli macę na utoczonej dziecku krwi. Żydów z miasta przepędzono, cmentarz żydowski zrównano z ziemią, na jego miejscu wybudowano potem Pałac Federalny, a na grobie Rudolfa wzniesiono monumentalną katedrę. Tuż obok, w samym sercu Starego Miasta, stoi na fontannie słynny Kinderfrässer w sefardyjskim kapeluszu i z ogromną torbą pełną przerażonych dzieci na pożarcie.

Nie tylko na Podlasiu dybuki mają się dobrze.

Izabela Burger
Brugg, 13 kwietnia 2024

 

J. Kurski w Bruggu

Zdjęcia: G. Stawna (1), J. Górniak (2,3), J. Kawa (4)
Kliknij, by powiększyć.