Adam Michnik
Spotkanie z Adamem Michnikiem
poprowadził Jarosław Kurski.
5 kwietnia 2025
Wikipedia, Adam Michnik, Fot. Adrian Grycuk.
03.10.2017 Warszawa . Gazeta Wyborcza , Redaktor naczelny , Jarosław Kurski.
Fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta
Jarosław Kurski na Wikipedii -->
Izabela Burger: Nie taki Michnik straszny
Adam Michnik – Nie taki Michnik straszny
- Ale Świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były!
(Stańczyk do Dziennikarza w Weselu S. Wyspiańskiego)
Ledwo wysiadłam z pociągu w Brugg, od razu natknęłam się na Wielką Historię. Wielka Historia siedziała na murku przy Odeonie, nieduża i zupełnie niepozorna, w brązowej kurtce, i paliła papierosa. Dygnęłam grzecznie, przedstawiłam się, Historia też się przedstawiła. Michnik, najprawdziwszy Michnik. Przysiadłam obok, wszak nie codzień zdarza się tak na jednym murku z Historią, oko w oko, fajka w fajkę.
W Klubie Miłośników Żywego Słowa rozpoczął się nowy sezon artystyczny. Słowa Wojciecha Młynarskiego o kulturze żywej, która jest jak tlen i bez której nie istniejemy, otwierają od lat każde klubowe spotkanie. Trzydziesty dziewiąty rok działalności Klubu – i według skrupulatnej Basinej buchalterii 181. spotkanie z Żywym Słowem. Wprawdzie Pani Kierowniczka od ładnych kilku lat grozi, że jest to sezon ostatni, absolutnie i nieodwołalnie najostatniejszy, i nie ma mowy o kolejnym, i że tym razem to już naprawdę – ale myślę sobie, że skoro przeżyliśmy już kilka takich ostatnich, to i pewnie do pięćdziesiątki szczęśliwie dociągniemy. Basię trzeba kochać, mistrz Jeremi nie mógł się mylić. – Prowadzi Klub żelazną ręką, odzianą w koronkową rękawiczkę dla niepoznaki - powiedział nasz gość, Jarosław Kurski – a jak się Basi coś obieca, to nie można od-obiecać. Kurski rok temu powiedział, że wróci do Brugg z Adamem Michnikiem – więc wrócił. Taki nasz polskogrządkowy płodozmian, zgodnie z mottem klubowym - Coś z dramatu i coś z kabaretu. Po ostatnich trzech spektaklach Piosenki Różnej – od jazzujących improwizacji Anny Marii Jopek, przez kabaretowo-aktorską piosenkę Zbigniewa Zamachowskiego, po liryczno-skamandrycki występ Izy Połońskiej – dziś historia i publicystyka: spotkanie z Adamem Michnikiem i Jarosławem Kurskim.
Barbara długo zastanawiała się, jak zapowiedzieć Adama Michnika. Pisarz? Publicysta? Działacz? Człowiek-Legenda? Przedstawiła go słowami Artura Międzyrzeckiego: Człowiek należący do pięknego grona ludzi zawsze z sobą tożsamych – bo uznała, że w tym się zawiera wszystko.
O Jarosławie Kurskim i wrażeniu, jakie wywarło na mnie jego wydłubywanie Żyda spomiędzy klepek rodzinnego parkietu, pisałam rok temu, przy okazji jego pierwszej wizyty w Brugg z książką Dziady i dybuki. Dziś Kurski występował w innej roli – jako rozmówca, uczeń i przyjaciel. Choć młodszy od Michnika o niemal całe pokolenie, jest w nim ta sama buntownicza natura i ten sam gen niepokory. W jego walce inny był oręż, inne okoliczności i inna stawka. Młodość Michnika to głeboki komunizm epoki stalinowskiej, Kurski to generacja zimnej wojny, muru berlińskiego i żelaznej kurtyny. Przedstawiciele dwóch pokoleń, walczący – choć każdy z nich w inny sposób – o to, co dokonało się w styczniu 1990 roku, kiedy padły wreszcie te słowa: Sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej WYPROWADZIĆ.
Adama Michnika władza nie lubiła od zawsze. Już jako 16-latek dostał naganę od towarzysza Gomułki za udział w szkolnym Klubie Poszukiwaczy Sprzeczności. Jako 18-latek po raz pierwszy trafił do więzienia za działalność wrogą Polsce Ludowej. I tak już zostało – zawsze pod prąd, zawsze gotowy odważnie wytknąć sprzeczności, fałsz i niekonsekwencje. Żeby nie pozwolić komunistom zabrać sobie ani kawałka życia, w więzieniach pisał kolejne książki, wydawane potem w podziemiu lub na emigracji. Nie wierzył, że doczeka odwrotu sowieckich wojsk i upadku komunizmu. Był jednym z głównych organizatorów opozycji w PRL, potem znalazł się wśród tych, którzy mądrymi negocjacjami zdemontowali dyktaturę komunistyczną – i udało im się to bez szubienic, barykad i plutonów egzekucyjnych. Udział w obradach Okrągłego Stołu uważa za najważniejsze dzieło swojego życia. W 1989 r. został redaktorem naczelnym Gazety Wyborczej, pierwszego w Polsce niezależnego dziennika, i jest nim do dziś. - Obowiązkiem ludzi pióra – twierdzi Michnik – jest troska o prawdę. Prawdę interpretuje prosto, jak Arystoteles – jak coś jest, to się mówi, że jest. A jak czegoś nie ma, to się mówi, że nie ma. Wszystko inne jest manipulacją i propagandą.
Adam Michnik ma w sobie tę rzadką odwagę wyrażania swoich diagnoz wprost, bez uprzejmego eufemizowania. Od zawsze walczy z głupotą, oportunizmem i zafałszowywaniem rzeczywistości. Nie boi się nazywać podłości podłością, kłamstwa kłamstwem, a gwałtu gwałtem. Całe życie spędził na walce o wartości fundamentalne, które teraz uważa za zagrożone, dlatego nie odpuszcza. Debata o współczesnej Polsce przerodziła się w debatę na temat historii i wspólnoty problemów Polski, Rosji, Ukrainy i reszty świata. - W wojnie w Ukrainie nie chodzi o Ukrainę, w niej chodzi o całą naszą europejską demokratyczną cywilizację – twierdzi Michnik.
Za największe zagrożenie współczesnego świata uważa faszyzm, nawet jeśli nie nazywa się go faszyzmem. Michnik nie boi się wymieniać nazwisk dwóch imperialistów, którzy są zagrożeniem dla pokoju na całym świecie – jeden na wschodzie, drugi za oceanem. To przecież nie tak, że faszyzm raz pokonany przestaje istnieć. On sobie siedzi zahibernowany w zatęchlych szafach i kufrach zamkniętych na dziewięć skobli, jak bacyl dżumy w powieści Alberta Camus – i czeka na sprzyjające warunki, żeby się z tych szaf, z tych kufrów uwolnić. Ksenofobiczna, antyludzka polityka strachu, populizm i plebejski rechot z niezbywalnych i fundamentalnych praw człowieka – to wszystko powoduje, że z wnętrza szaf coś się coraz mocniej dobija, a skoble w kufrach zaczynaja trzeszczeć. Żadne zwycięstwo nie jest ostateczne, także to nad faszyzmem. Bo faszyzm nie skończyl się wraz z Hitlerem. - Trump wieczny nie jest, ale, ku utrapieniu reszty świata, trumpizm może taki być – mówi Michnik.
Zagrożenia upatruje również w tym, że dyktatura ciemniaków stwarza w naszym kraju człowieka masowego, a człowiek masowy wybiera dyktaturę ciemniaków. Taki paradoksalny i samowystarczalny obwód zamknięty. Człowiek masowy idzie tam, gdzie tanio i łatwo. W mundurku mu do twarzy, bo nie musi się wyróżniać, przeciętność jest ciepła i wygodna. Klaszcze i idzie tam, dokąd idzie tłum, bo przecież większość nie może się mylić. Polską politykę określa jako wybijające czasem szambo. Ma nadzieję, że nie dożyje dnia, kiedy prezydentem bedzie Nawrocki, a premierem Mentzen. – Jeśli miałbym wybierać między Nawrockim a Mentzenem, to wybieram Marlenę Dietrich - dodaje.
Niewiele jest osób w polskiej przestrzeni publicznej, które wzbudzałyby tak skrajne emocje jak Adam Michnik. Przez jednych uznawany za demiurga polskiej demokracji i wyrocznię polityczną, etyczną i intelektualną. Przez innych nieustannie krytykowany jako cyniczny krętacz, który układał się z komunistami, manipulator i totalitarysta. Kontrowersyjny, ale od lat spójny i konsekwentny w poglądach i działaniach. Zawsze z soba tożsamy.
Jarosław Kurski twierdzi, że gdyby Wajda mógł zrobić jeszcze jeden film, byłby to film pt. Człowiek odwagi - o Adamie Michniku. Sam Michnik nie uważa się za odważnego ani nie widzi siebie jako legendy. Mówi, że więzienia, represje i internowania w czasach komunizmu przetrwał nie dzięki swojej odwadze, a dzięki złemu charakterowi i temu, że zawsze robił tylko to, co sam uważał za słuszne. Nigdy nie próbował się nikomu przypodobać i ciężko mu było zgiąć kark przed władzą, której nie szanował. Nigdy nie zdecydował się na emigrację, choć wielokrotnie próbowano go do tego zmusić. Zapytany o Alfabet Michnika, wymienia osoby, które najbardziej ceni w polskiej przestrzeni publicznej: Leszek Kołakowski, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Lech Wałęsa, Bronisław Geremek, Józef Tischner, Ewa Lipska, Wisława Szymborska, Zbigniew Bujak, Tadeusz Mazowiecki, Julia Hartwig... – wszyscy zadziorni, niepokorni, niewygodni, niezabiegający o akceptację. - My wszyscy jesteśmy z Giedroycia – podsumowuje Michnik.
Kiedy wprowadzono stan wojenny, byłam już sporym dzieckiem. Pamiętam doskonale tamtą czarno-białą siermiężna rzeczywistość i czarno-biały telewizor, w którym tamtej niedzieli nie było Teleranka. Klubowa ludzkość serdeczna Basi Młynarskiej nieustannie młodnieje. Przybywa w Klubie nowych, bezwstydnie młodych twarzy, coraz młodszych. Stan wojenny i czasy sprzed obrad Okrągłego Stołu mogą znać tylko z opowieści rodziców lub dziadków. Ale książki Adama Michnika, które przed spotkaniem piętrzyły się w holu, zostały sprzedane w mgnieniu oka. Zanim dotarłam po spotkaniu na pięterko Odeonu, nie było po nich ani śladu. Znaczy to, że wciąż jest komu sluchać o Rzeczach Ważnych – a skoro jest komu słuchać, to trzeba o nich mówić.
Przychodzi mi na myśl opowieść Marka Edelmana o starym Żydzie w getcie, tańczącym na beczce. Hitlerowscy oprawcy, pękając ze śmiechu, wepchnęli przerażonego staruszka na beczkę i nożycami krawieckimi obcinali mu brodę i pejsy. Śmieszne to było ogromnie - dwóch silnych przystojnych oficerów, maleńki zgarbiony staruszek na beczce, a wokół ucieszone zbiegowisko. - Najważniejsze ze wszystkiego w życiu – mówił Marek Edelman – to nie dać się wepchnąć na beczkę.
Adam Michnik jest jednym z tych, którzy nigdy i nikomu nie dali wepchnąć się na beczkę. Artur Międzyrzecki nazwał to pięknym gronem ludzi zawsze ze sobą tożsamych. Bo chyba o to samo w tym chodzi.
Nie mam wątpliwości, że tak trzeba. A świętości nie szargać...
Izabela Burger
Grzegorz Turnau
Izabela Burger: Recital Grzegorza Turnaua
Recital Grzegorza Turnaua – po cichu, po ciemnu, po ciepłu
Basia mówi o nim Grześ i nie ukrywa, że ma do niego szczególny sentyment. W całym tym pędzącym świecie, gdzie wszystko, co warte było napisania i zaśpiewania, zostało już napisane i zaśpiewane, on umościł sobie miejsce szczególne – z całą jego niepodrabialną grzesiowatością i turnauowatością, której od lat pozostaje wierny. Do Brugg wraca regularnie i wydaje się, że od ostatniej jego wizyty świat stał w miejscu. – Był z nami nawet wtedy, gdy go nie było – powiedziała Basia na powitanie. Na scenę wszedł po wielkiemu cichu, bez przytupu, bez efektów specjalnych – jak gdyby wpadł na kawę do znajomych, nieco zakłopotany tak licznie przybyłymi na tę kawę gośćmi. Przywiózł ze sobą trochę krakowskiej dekadencji, trochę melancholijnego uśmiechu, sporo poezji i muzyki. Nie postarzał się, nie posiwiał, nie stał się ani odrobinę mniej turnauowaty; ten sam wrażliwy chłopak o uroku wiecznego studenta. Usiłowałam policzyć, ile razy byłam już na recitalach Turnaua? – dziewięć razy? dziesięć? - Chodźcie, posiedzimy sobie razem, pogramy, pośpiewamy, pomilczymy – zaszeptało mi coś do ucha czekoladowo.
Nie wiem nawet dokładnie, które piosenki były nowe, a które po prostu dawno nieśpiewane i mniej oczywiste. Trochę jak spacer po Krakowie - niby wszystko już tam widzieliśmy, ale cały czas coś na nowo zachwyca. Pierwsza była piosenka do przepięknego wiersza Joanny Kulmowej – Po co jest teatr. Prędko wpadła mi w ucho, prędko z niego nie wypadnie...
Ale kto w te czary nie uwierzy? To jest teatr.
A teatr jest po to, żeby wszystko było inne niż dotąd.
Żeby iść do domu w zamyśleniu, w zachwycie.
I już zawsze w misce księżyc widzieć...
Kiedy siada do fortepianu, wywołuje ducha Piwnicy pod Baranami, gdzie rozpoczął swoje – jak to nazywa - ukradkowe uprawianie procederu piosenkarskiego. Krakus z urodzenia i z wyboru, więc musiała być Bracka – bo przecież Turnau bez Brackiej to nie jest żaden Turnau. Na pierwszym planie tekst, fortepian trochę z tyłu - doskonale się wtapia i nie dominuje nad słowem. I do tego humor doprawiony szczyptą piwnicznej czerwonej melancholii. Niby śpiewa poważnie, ale nigdy śmiertelnie na serio. Wszędzie jest niedopowiedzenie, lekka ironia, życzliwe mrugnięcie okiem. Nie spieszy się, bo po co. U Turnaua, tak jak w Krakowie, czas płynie inaczej – jakby nie płynął, tylko krążył w obwodzie zamkniętym. Na scenie życzliwe duchy – Marek Grechuta i inni Wielcy Piwnicy; Jarema Stępowski i Kabaret Starszych Panów. Każda piosenka to mały, precyzyjnie namalowany świat – z kawiarnią, deszczem, łzą, uśmiechem; piękne wiersze K. Gałczyńskiego, Ewy Lipskiej, Leszka Moczulskiego, Józefa Hena. Śpiewa również własne teksty, gra, opowiada, wspomina, czaruje. Poważnie, niepoważnie, śmiesznie. Przepięknie udało się Turnauowi odkurzenie piwnicznej rupieciarni pełnej skarbów, anegdot i sentymentów. Nie udała się natomiast – o zgrozo! - desperacka próba uzdatnienia języka niemieckiego na potrzeby liryki. Językowi niemieckiemu nie pomoże nawet mistrz Gałczyński – gardłowość i umlauty zepsują i od-anielą nawet najtkliwszą angelologię, i nie ma w tym winy ani Turnaua, ani Gałczyńskiego...
Czy coś mnie zaskoczyło? – Nie. I to właśnie było najprzyjemniejsze. Nie zawsze trzeba nowości, czasem wystarczy ktoś, kto robi swoje dobrze – od lat tak samo dobrze. Nie wszystko musi być głośne, nowe i lepsze niż dobre. Lubię słowa, jedne bardziej, inne mniej – ich wewnętrzną muzyką, spójność lub rozdygotanie. Lubię sposób, w jaki Grzegorz Turnau bawi się słowem, rymem i rytmem, jak je drąży, eksploatuje i robi z nich muzykę. Lubię to, że fortepian jest tłem dla słów, podkręca je, a nie zagłusza. W czasach, kiedy zaczynamy się porozumiewać piktogramami, emotikonami i niedbałymi równoważnikami zdań, byle szybciej, byle chwytniej – Turnau wciąż mówi i śpiewa pełnymi zdaniami, z dbałością o każde słowo i każdy przecinek. Lubię go za brak wielkich spraw i końców świata. Lubię Turnaua za to samo, za co lubię Kraków. W Krakowie niepotrzebne mi szczególne rozrywki ani żaden odświętny program. Dobrze mi z samym Krakowem, z ławeczką na Plantach, z kawą w Rynku. W Krakowie uśmiecham się bez powodu, a krakowskie pączki z różą niech sobie mają kalorii tyle, ile chcą. Ciszę wplatam we włosy i na palce nawlekam... Kraków jest nieprzyśpieszalny, nie musi się wysilać, żeby być czymś więcej. Turnau jest taki sam – lubię go właśnie za to, że jest Turnauem.
Podczas koncertu uderzyła mnie cisza. Absolutna cisza – jak nigdy. Pełna sala ludzi - i żadnych szeptów, kaszlu, szelestów. Tak właśnie turnauowo, po wielkiemu cichu. Miałam wrażenie, że po koncercie ta cisza została w sali, niemal fizycznie odciśnięta na fotelach - dobra, nasycona, pełna ludzi, wspomnień, wyobrażeń.
Gdy nie śpiewa – więcej słucha niż mówi. Mówi cicho, patrzy w oczy. Potrzebne nam dzisiaj takie Grzesie coraz bardziej; ludzie, którzy nie krzyczą, nie świecą ostrym stroboskopowym światłem, a i tak zostają w pamięci i rozświetlają jakiś zakamarek. Niewielu jest artystów, którzy potrafią w ten sposób tchnąć życie w poezję. Dla mnie była to swoista podróż w czasie. Przeniosłam się do czasów licealnych, do końcówki lat 90., kiedy to Grzegorz Turnau był moim wielkim idolem i kulturalnym drogowskazem – napisała do Basi zachwycona Klubowiczka.
Nieprawda, że wino im starsze, tym lepsze. Wino musi być dobrego gatunku, żeby czas mógł dodać mu smaku. Kiepskie wino nie nadaje się do picia po latach leżakowania – jest mętne i kwaśne jak ocet. Turnau, zarówno ten krakowski, jak i ten zachodniopomorski butelkowany, to gatunek, który doskonale nadaje się do przechowywania. Czas wydobywa pełnię smaku.
Pobyliśmy sobie trochę razem, posiedzieliśmy w tej ciszy-nieciszy, muzyce, słowie, w całej tej ciepłej, czekoladowej turnauowatości. Nic wielkiego się nie działo; świat się nie zmienił, ale jakby na chwilę zwolnił i złagodniał. Brakowało tylko ławeczki w Rynku i moich krakowskich pączków z różą. Aż chciałoby się zasypać ten czas cukrem i zawekować, żeby zachował cały swój smak i zapach. I choć na mojej Brackiej, w mojej osobistej kuchni i korytyrzu taki czas, że częściej ostatnio pada niż nie pada – to przecież po to jest muzyka i słowa kołyszące się między ciszą a ciszą, żeby wszystko było inne niż dotąd - Żeby iść do domu w zamyśleniu, w zachwycie...
Jedenasty (dwunasty?) raz też pójdę. Bo Turnau cieszy jak Kraków i nie trzeba przy nim – jak przy Krakowie – zbytnio majstrować.
Izabela Burger
Andrzej Poniedzielski
Andrzej Poniedzielski – spotkanie jubileuszowe:
50 lat na scenie
70 lat życia
6 września 2025
JUBILEUSZ Andrzeja Poniedzielskiego na 50 - lecie pracy twórczej i 70 - lecie urodzin!

Foto: Jacek Poremba
W roku 2025 Andrzej Poniedzielski obchodzi 50-lecie pracy artystycznej i 70-lecie urodzin. Już 06.09.2025 artysta będzie celebrował okrągłe jubileusze na scenie w Szwajcarii, podczas wyjątkowego wieczoru.
Popularny satyryk, aktor, poeta oraz autor piosenek zaprezentuje publiczności autorski program, przepełniony inteligentną satyrą oraz łagodnym humorem.
Andrzej Poniedzielski to postać znana i ceniona w kręgach kabaretowych, poetyckich, literackich.
W trakcie wyjątkowego, jubileuszowego koncertu ze sceny wybrzmią satyryczne, liryczne piosenki o miłości, szczęściu, upływie czasu napisane przez jubilata, w nowych aranżacjach okraszone wysublimowanym dowcipem i inteligencją mistrza słowa.
Strona Andrzeja Poniedzielskiego -->
Izabela Burger: Andrzej Poniedzielski
Andrzej Poniedzielski – Młodość przychodzi z wiekiem
Było lato, nie ma lata. A z wrześniem jest jak z Buką z Muminków – wiem, że wcześniej czy później Buka przyjdzie, ale zawsze mam nadzieję, że jednak później. Albo wcale. Wrześniowa Buka co roku mnie hibernuje, potem październiczeję i listopadzieję, budzę się w okolicach marca i – marzę, potem kwitnę, a potem zaczynam się maić... I tak w kółko, aż do następnego spaździerniczenia. Panna Migotka, zanim naciągnęła kołdrę na uszy, zawołała: - Obudźcie mnie jednak, gdyby wydarzyło się coś nowego!
No i się wydarzylo. Choć trudno nazwać to nowością, bo gościem Klubu był Andrzej Poniedzielski, nasz klubowy multirecydywista, to jednak Panna Migotka ochoczo wyszła spod kołdry. Autor terminów październiczyć, listopadzieć i wielu innych, poeta i twórca, który sam siebie nie uważa ani za twórcę, ani za poetę – czasem tylko coś tam sobie pozapisuje... Najwyraźniej jednak wielce udatnie to sobie zapisuje, skoro Jego Inteligencja Książę Wojciech Młynarski, uhonorowany Złotym Berłem Literatury, obdarował Poniedzielskiego Małym Berłem i oficjalnie namaścił na swojego następcę.
- Na jesień Poniedzielski w sam raz, jesienna deprecha gwarantowana – powiedziała mi koleżanka przed wejściem do Odeonu. Znowu lato minęło szybciej niż chciałam, znowu coś uciekło, coś się nie udało, coś odłożyłam na potem, na przyszłe lato, na nigdy. I przyszła Buka, przyszedł wrzesień-plecień, dla niepoznaki przebrany za babie lato, i przypomniał, że wszystko ma swój rytm i swój sens. – Dobry popołudniowy wieczór – przywitała się Basia ze swoją publicznością. Że będzie to bardzo dobry wieczór, nikt nie miał wątpliwości. Wiersz Kolejna jesień Wojciecha Młynarskieo pięknie zagrał mi w duszy razem z tym, co mi w niej wrześniowo gra. Co z tego, że z tych najczerwieńszych letnich róż zostały już same poczerniałe płatki i suche kolce. Wrzesień to czas, kiedy trzeba je bez żalu spalić, rozdmuchać popiół na cztery wiatry i porządnie wywietrzyć po letnich odurzeniach – i nie przegapić tej żółtej, jesiennej róży, o której pisze Młynarski. Odpuść, przyhamuj, przystań, kmotrze, nim smutne róże w szronie zginą; Popróbuj jabłka gdy najsłodsze, spójrz, jak się płoni dzikie wino...
– Zachwytu nam życzę, nad zółtą różą i nad każdym dniem. I żebyśmy BYLI tej jesieni, żeby nam ona nie uciekła – powiedziala Basia.
I wtedy wszedł ON – cały na czarno. Bez gitary, bez pianisty (bo wprawdzie muzycy w Polsce szukają pracy, ale nie aż tak desperacko, żeby grać z Poniedzielskim), z tabletem pod pachą (jaki wiek, taki tablet, więc w tej roli zielony skoroszyt z gumką), na wypadek, gdyby nagle dopadła go memopauza, czyli kłopoty z pamięcią. Andrzej Poniedzielski to złoty chłopak ze złotej epoki, kiedy piosenki były o czymś i poza rytmem zawierały jeszcze tekst, o którym chciało się pomyśleć. Przedstawiciel pierwszego pokolenia wychowanego na Cohenie i jeden z nielicznych, którzy powinni Cohena śpiewać (w odróżnieniu od rzeszy tych, którzy Cohena śpiewają, choć nie powinni). W ubiegłym roku hucznie obchodził swoje 70. urodziny i 50-lecie pracy na scenie. Ani on sam, ani ZUS nie mogą się doszukać, gdzie właściwie lenił się w tych brakujących (nieskładkowych!) 20 latach. Jak sam wyznaje, dopadły go te jubileusze niespodziewanie, z czasem jednak przywyczaił się do nich i nawet zaczęły mu się podobać – do tego stopnia, że świętuje już drugi rok. Przyjechał zatem również do Szwajcarii, żeby nas tutaj natchnąć optymizmem. Wie doskonale, że jego optymizm nie jest zbytnio rozbuchany, bo musi być dostosowany do kraju, w którym przyszło mu żyć. Z ubytkami optymizmu całe życie miał problemy, więc próbuje go oswoić i swojej dysfunkcji nadać godne, fachowe miano. Nazywa siebie optymistą skąpoobjawowym lub semi-optymistą. Więcej pisze niż mówi, więcej mówi niż śpiewa. Sam nie wie, jak to się dzieje, że pisze te swoje piosenki – i jak je pisze, to one są wesołe; a jak tylko zaczyna je śpiewać – to one już nie są...
Recital Poniedzielskiego to teatr jednego głosu i jednej wrażliwości, spójny, ciepły, słodko-gorzki. Każda piosenka jest mądrą rozmową liryczną o życiu, bardziej wyznaniem na barowym stołku niż występem. Nie było ich wiele, ale każda była jak kamyczek rzucony do wody. Niby krótkie i lekkie chlup, ale po nim rozchodzą się w głowie kręgi - releksje, wspomnienia, nieudzielone odpowiedzi na niezadane pytania... Splotła się w nich ironia z czułością do świata, uśmiech z melancholią, a łaskawie nam towarzyszący wrzesień-plecień tylko dodał smaku temu wszystkiemu. Taka liryczna terapia homeopatyczna – podobne leczyć podobnym, trochę popaździerniczeć żeby się wreszcie odpaździerniczyć. Marzeń na jutro trzeba namarzyć...
Język polski ukochał pan Andrzej tak bardzo i do tego stopnia jest mu wierny, że nigdy nie nauczył się żadnego innego. Z francuskim zna się pobieżnie i raczej tylko z widzenia, a jego angielski jest tak bardzo jego, że już bardziej jego niż któregokolwiek Brytyjczyka. Ma w swoim dorobku piosenkę, którą napisał razem z Cohenem, ale uczciwie zaznacza, że powstała ona przy ułomnej świadomości Cohena na ten temat, przekład odbywał się na zasadzie upodobnienia brzmienia i semantycznych domniemywań, a najwierniej przetłumaczoną na polski frazą jest refren la la la la la... Doskonale bawi się polszczyzną, prześwietla ja, ugniata, wyciska, testuje. Jest mistrzem peryfraz, eufemizmów i neologizmów. Bardzo lubię polszczyznę i lubię tych, którzy też ją lubią. Oprocz październiczenia i listopadzenia wprowadziłabym jeszcze do oficjalnego słownika wyrażenia poniedzielszczyć i poniedzielstwo – w znaczeniu poweekendowego kaca ogólnoustrojowego. – Panie doktorze, tak mnie coś dzisiaj po wczorajszym poniedzielszczy, o tu, tu. Cała dzisiaj taka jakaś poniedzielska jestem... I jak tu nie kochać matek polonistek?
Po raz kolejny naszła mne refleksja, co w zasadzie określa poziom artystyczny występu. Co sprawia, że często lekki uśmiech pod nosem znaczy więcej niż śmiech na całe gardło? Czy to artysta określa poziom, czy publiczność generuje taki a nie inny występ? Często porównuję spotkania w Odeonie do spektakli w moim rodzinnym Mieście; dużym Mieście, takim z tramwajami, amfiteatrem i filharmonią, żaden tam zaścianek. Może źle dobieram wydarzenia – a może to sprawka ludzkości serdecznej w Brugg, żelaznej ręki Pani Kierowniczki i jej wyczulenia na tandetę i bylejakość? Czar małego kina i Basinego dzwonka z lajkonikiem? Latem goscił w moim Mieście Pan Artysta – uznany aktor filmowy i teatralny, jeden z najlepszych z mojego (czyli młodego, młodego!) pokolenia. Liczko jasne, krok sprężysty, ręce w kieszeniach, prawdziwie amerykański stand-uper, dla odmiany cały na biało. Przez 2 godziny wesołek dwoił się na scenie i troił, opowiadał jak leci wszystko, co uważał za śmieszne, śpiewał, gwizdał, tańczył, na koniec wywinął spektakularnego fikołka i umieścił zdjęcie na portalach społecznościowych. Byle było śmiesznie, byle było cooool, bo Ludzie to lubią, ludzie to kupią... Déjà-vu mnie jakieś dopadło – rok temu, prosto z Brugg, tuż po spektaklu Zbigniewa Zamachowskiego, siedziałam w tym samym amfiteatrze z tym samym rozdrapem; że są występy i występki, że kabaret to jednak nie to samo co wygłupianie się i że czasem im mniej, tym więcej. – Przez jakie ch pisze się „chałtura”? – skomentowała Basia moją relację z tego występ(k)u. A zatem Pan Artysta raczej już w Klubie nie zagości...
Jeśli Poniedzielski to gwarantowana deprecha jesienna, to niech ta deprecha będzie taka, jaki jest Poniedzielski i jaki był początek tej jesieni w Brugg: słoneczna, dojrzała, żółtoróżana, ze świadomością, że przemijanie otwiera drzwi temu, co jeszcze przed nami. Kończy się króciutki wrzesień, szalony jak spóźniona miłość... Takiej właśnie deprechy nam wszystkim życzę – bo choć Poniedzielski cały na czarno, to jednak z dyskretną różową poszetką. I to chyba w życiu najważniejsze – żeby tej różowej poszetki nie przegapić w głupiej pogoni za tym, co minęło. Przemijanie nie musi być stratą. Coś tam w kominie załkało, połkało, wyłkało się - i zamilklo, bo przecież wiecznie łkać nie będzie. Musi ustąpić miejsca łkaniu, które czeka na skraju komina na swoją kolej. Krwawy Księżyc zaćmił się - i odćmił. Ktoś miał być - ale go nie było. Przeprasza, bardzo chciał, ale nie mógł, nie wiedział, zapomniał, nie umiał. Do wiosny i do kolejnego lata coraz bliżej, a skoro – jak twierdzi Poniedzielski – młodość przychodzi z wiekiem, to jeszcze niejedna róża zakwitnie i nie raz nam w kominie załka. Czasem tak, że diabeł klęknie – umie u mnie pięknie być...
Występ (występ!) Andrzeja Poniedzielskiego bardzo mi się podobał. Na jesienne smuty, smutki i smuteczki Poniedzielski jest niezawodnym, choć nieśpiesznym lekarstwem, lepszym niż antydepresanty, miętowe lody z białą czekoladą i nowe czerwone szpilki razem wzięte. Myślę, że Andrzejowi również podobało się wśród ludzkości naszej serdecznej, bo do księgi pamiątkowej Klubu wpisał: Dzisiaj ślę głębokie Wam ukłony, bo dzięki Wam wyjeżdżam sam poważnie rozchmurzony! Dziękuję! Czy ktoś słyszał o tym, żeby komukolwiek kiedykolwiek udało się rozchmurzyć (i odpaździerniczyć?) Poniedzielskiego?
Na zakończenie pozwolę sobie jeszcze na nienachalne, poniedzielskie lokowanie produktu i zaproszenie na listopadowo-barbórkowy koncert Ewy Konstancji Bułhak. Gdybyście Państwo nie byli przekonani, przyjść czy nie przyjść – no to ja bym jednak przyszła....
Izabela Burger







































